Выбрать главу

— Tak. Przyszedłeś po mnie? Sumienie cię ruszyło? — napastliwie wyszeptał Alek.

— Nie, stary. To znaczy sumienie owszem, ale nie wiedziałem, że cię tutaj znajdę. Przyszedłem rozkminić tajemnicę pana Li.

— Jesteś naiwny, Górka. Zanim ty rozkminisz Chińczyka, on załatwi ciebie, tak jak mnie…

W panelu przy drzwiach zapaliły się dwie zielone lampki. W mroku jarzyły się niczym oczy bestii.

— Schowaj się — z przerażeniem szepnął Tarnowski. — On tu idzie. Najpierw pójdzie do laboratorium za ścianą, potem, kto wie, może wejdzie do nas. Schowaj się! I nie patrz mu w oczy, pamiętaj…! Wybaczam ci Tośkę, Andrzej.

Górka po omacku rzucił się na podłogę i podczołgał do czegoś, co zdawało mu się ścianą. Pod palcami wyczuł tekturę. Kartony? Wsunął się pod nie, zostawiając sobie szczelinę na oczy.

Przytłumiony, dochodzący zza cienkiej ściany głos pana Li:

— Zapraszam do mojego laboratorium!

— Przyszliśmy jedynie pana odprowadzić, jak życzyła sobie królowa.

To głos Zborowskiego, pomyślał gorączkowo Andrzej i wyjrzał przez szczelinę. W pomieszczeniu nadal było całkowicie ciemno. Musieli być w laboratorium obok, jak mówił Alek.

— Zatem nie chcecie zobaczyć projektu rekonstrukcji statku Lestka Piasta? — dobiegł go głos pana Li.

— Dziękujemy, jest późno.

— Musimy wracać do internatu.

Urywany gardłowy śmiech pana Li.

— Tym bardziej zapraszam! — kpiąco odpowiedział Li.

Dźwięk otwieranych drzwi i snop światła wdarł się w oczy Górki. Andrzej odruchowo zacisnął powieki. Zamienił się w słuch.

— … bo połowa waszego internatu jest właśnie tu!

Ostry dźwięk blokady drzwi wdarł się w uszy zaciskającego powieki Górki.

Usłyszał szept Pawła:

— Co to jest?

I głos Piotra:

— Terakotowa armia?

Odpowiedział im śmiech pana Li:

— Brawo! Naprawdę jesteście nadzwyczajni.

* * *

Bracia Zborowscy nie wierzyli własnym oczom. W pomieszczeniu wielkości boiska do piłki ręcznej jeden przy drugim stały kamienne posągi. Rozpoznali piętnastu paziów zaginionych we wrześniu i Alka Tarnowskiego. Wszyscy w dresach reprezentacji królowej. Za nimi inni kamienni chłopcy, których twarzy nie znali.

— Zamurowało was? Prawda, jakie to słowo ma teraz bogate znaczenie? — ironicznie spytał pan Li. — Patrzycie na niebo! Niebiańska armia cesarza Li! Nie, wcale nie drwię, wiem, jacy jesteście religijni, spójrzcie więc na czyściec! — Li wskazał im ręką dwuszereg pod ścianą.

Piotr i Paweł przeżegnali się jednocześnie.

— Kamienne larwy, nieprzeobrażone ostatecznie. Wciąż jednak daję im szansę. Zawsze można coś w swym życiu naprawić, prawda? O, widzę, że Tarnowski odpokutował dzisiaj swe słabości, bo jeszcze wczoraj jego głowa była ludzka. Swoją drogą potworny widok, posąg z prawdziwą ludzką twarzą.

Zborowscy ze zgrozą patrzyli na istoty pod ścianą. Pół kamienne, pół ludzkie. Niektóre miały wciąż żywe brzuchy, które poruszały się ponad idealnie wyrzeźbionymi kamiennymi nogami; albo dłonie usiłujące zacisnąć się w pięści na gładkich kamiennych nadgarstkach. U jednego z chłopaków marmurowy nos skamieniał na wciąż żyjącej, posiniałej twarzy.

— Moja siła zamienia w kamień wszystko to, co w człowieku dobre i prawe. Piękne. To, co małostkowe, ułomne, wy powiedzielibyście pewnie «grzeszne» — uśmiechnął się do nich lekko — zostaje żywe i obumiera wolno. Próbowałem przekroczyć te ograniczenia, ale byłem bezsilny. To jednak moc tysiącletniej tradycji. Czasami, gdy larwa zrozumie swą małość i przerobi ją na dobro, kamienieje sama. Spójrzcie na tego, co przemienił się dzisiaj, najlepszy przykład. No, panowie Zborowscy, za chwilę wasz czas! Spojrzycie mi w oczy i przekonacie się, ile naprawdę jesteście warci. Zważę wasze uczynki jednym spojrzeniem.

— Pan Li — żachnął się Paweł. — Co za banalny kryptonim bazyliszka! Jak wszyscy daliśmy się nabrać!

— Jest pan wybrykiem natury — zadziwiająco spokojnie powiedział Piotr.

— Potworem poczętym wbrew niej — dodał bliźniak. — Jak w legendzie, wyklutym pewnie z koguciego jaja!

— Oj, oj, jacy zasadniczy! — zaśmiał się Li. — Czy widzicie ogon, koguci łeb i tę całą resztę? Można to ująć inaczej, bardziej współcześnie, mówiąc, że jestem…

— Supermenem? — roześmiał mu się w twarz Paweł. — Jest pan wybrykiem natury i wynaturza pan wszystko, czego się tknie.

— Przeciwnie. Moją domeną jest doskonałość. Pigmalion chciał wyrzeźbić idealny kamień i tchnąć w niego życie, ja biorę życie i zamieniam w idealny kamień. To nie podlega dyskusji.

Pan Li przyłożył dłonie do oczu. Bracia Zborowscy drgnęli, jakby chcieli rzucić się na niego, ale potem spojrzeli na siebie. Dotarło do nich, że nie mają szans. Podjęli decyzję. Stanęli jeden za drugim, Piotr za Pawłem. Unieśli głowy w prawo, rozłożyli ramiona. Pan Li wyjął z oczu soczewki i wyszeptał:

— Spójrzcie mi w oczy, a razem dowiemy się, kim jesteście! Moje spojrzenie zatrzyma na wieki wszystko, co w was najlepsze. Pomogę wam wejść do wieczności!

Nim skończył mówić, stał przed nim posąg bliźniaczych chłopców zamienionych w jednego kamiennego orła.

Pan Li patrzył na swe dzieło w zachwycie. Oddychał ciężko. Armia terakotowych chłopców. Sięgnął po złote pudełko. Wyjął soczewki i włożył na powrót do oczu. Zamrugał. Ruszył w stronę drzwi.

— To był męczący dzień — wyszeptał, gasząc światło.

* * *

Palce Andrzeja Górki drżały, gdy wpisywał na klawiaturze telefonu «remedium na bazyliszka».

Bał się, że Li w jakiś sposób wyczuje jego obecność pod stosem bezładnie stojących kartonów. Sieć w odpowiedzi wypluła same głupoty. «Pianie koguta», «oddech łasicy». Lustro, wiadomo, lustro. Ale co zrobić, żeby chłopaki ożyły? Czy śmierć Li odda im życie? Andrzej był przerażony, pocił się i smród tego potu mógł go zdradzić, gdyby Li wrócił do swego kamiennego garnizonu.

Opanuj się, głupku, przemówił do swego rozsądku. Gdyby Li ponadzmysłowo wyczuwał obecność, to wykapowałby cię, gdy ukamienował Zborowskich.

Uspokoił oddech. Odczekał do drugiej w nocy i ostrożnie wyszedł spod kartonów.

— Jesteś tu? — szepnął słabo ktoś spod okna. — Pomóż mi, proszę…

— Czyściec, ciszej…! — syknął w mrok, ale podszedł. — Czego chcesz?

— Podrap mnie po czole, błagam… Dziękuję, dziękuję. Na tej krótkiej ścianie na wprost masz wejście do laboratorium tego sukinsyna. Musisz tylko wystukać «bazyliszek», wiem, dziesiątki razy patrzyłem, jak to robi. Może tam będzie dodatkowe wyjście na zewnątrz? Nie zostawisz nas, prawda?

— Nie, no pewnie, że nie. Podrapać cię jeszcze? Ej, co z tobą?

Górka poczuł, że w miejscu czoła, które jeszcze przed chwilą było spocone i ciepłe, jest już kamień.

— O, do diabła! Na dobre uczynki mi się zebrało. Spadam, zanim będę mieć na sumieniu kolejnych.

Andrzej otrząsnął się i wystukał hasło. Światło zapaliło się samo, gdy przekroczył próg laboratorium.

Rozejrzał się po pomieszczeniu. Sterylna biel, lampy na podczerwień, potężne ekrany komputerów i dwie drukarki 3D. Szafa pełna jakichś staroci. Krzyże, kielichy mszalne, na wpół odczyszczone patery. Sporo biżuterii, zwłaszcza męskich pierścieni i łańcuchów. Trochę starej broni. Osobno kilka ksiąg zamkniętych w przezroczystych kapsułach. Andrzej nerwowo pokręcił się wokół. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nawet nie wie, czego szuka. Drzwi na zewnątrz nie było nigdzie, niepotrzebnie się łudził. W tej samej chwili na srebrzystym pojemniku pod ścianą mrugnęła lampka w panelu sterowania. Cichy syk i cisza. Górka podszedł do pojemnika. Na wyświetlaczu pojawiła się cyfra «–196».