Zbliżył się w tłumie do straganu.
— Co potrzeba? — zapytała i dopiero wtedy go rozpoznała. — To ty! Świetny strój.
— Byłem ciekawy, czy przyjdziesz. — Głupi Jaś pokraśniał.
— No jestem, jak widzisz. — Roześmiała się, trochę zbyt ochryple. — Będę później pod lipą, teraz nie mogę. Masz, zjedz coś. Żebyś nie osłabł. — Podsunęła mu grubą kromkę razowca ze smalcem i dwa razy większą ilością ogórka, niż powinno na niego przypadać.
— Dzięki! Poczekaj, skoczę po portfel…
— Ani mi się waż, nie wygłupiaj się. No, idź. Przepraszam.
Odszedł od stoiska jak w transie. Chleb pewnie był smaczny, ale Jaś nawet nie zauważył, kiedy go zjadł.
Przyszła o umówionej porze. Głupi Jaś już czekał. Wcześniej na chwilę schował się w obszernej dziupli, ale zaraz porzucił pomysł wyskoczenia z niej na dziewczynę, bo wydał mu się jednak szczeniacki i bezdennie durny. Wyskubywał właśnie kawałki próchna z włókien koszuli i nie zobaczył dziewczyny, póki nie przysiadła tuż obok.
— Niezłe przebranie. Należysz do jakiejś grupy rekonstrukcyjnej?
— Dzięki. Nie, wszyscy pracownicy muzeum, którzy biorą udział w dzisiejszej imprezie, dostali na wieczór takie ciuchy.
— Pracujesz tutaj? — zdziwiła się. — Jesteś przewodnikiem?
— Nie. — Wyszczerzył się w uśmiechu. — Pastuchem.
— Serio? — Roześmiała się. Śmiech miała ochrypły i trochę nieładny, ale Jasiowi się podobał. Od kącików oczu dziewczyny biegły promieniste zmarszczki, wyraźne w świetle wieczoru. Naprawdę musiała być o parę dobrych lat starsza od Jasia.
Głupi Jaś udał, że się obrusza. Dziewczyna śmiała się tym głośniej, bo kto to widział, pastuch w dzisiejszych czasach, nie ma już dziś pastuchów, nie, nie, na pewno sobie kpi. Tymczasem nieopodal rozsiadła się grupka ubranych na czarno studentów, zbrojna po zęby w butelki i puszki taniego piwa, oboje odeszli więc w głąb skansenu. I tak im jakoś mijał czas, od słowa do słowa, od uśmiechu do uśmiechu, aż dotarli na tyły niebieskiej chaty, do stajni, gdzie pachniało sianem i zwierzęcym potem i gdzie konie zapadały już w pierwszy sen. Jaś obejrzał kopyto Maliny, nadal obrzęknięte i pulsujące u koronki; jutro trzeba będzie wezwać weterynarza.
Dziewczyna uwierzyła w jego profesję chyba dopiero wtedy, gdy wyprowadził Malinę w noc, powiódł długim zboczem ku strumieniowi, podwinął sobie wysoko nogawki portek i wszedł wraz z kobyłką w ciemny nurt. Klacz lekko zarżała z ulgi. Pozwoliła się nawet poklepać po chrapach, choć przeważnie gryzła.
Tej nocy Głupi Jaś i dziewczyna o wężowych nadgarstkach poznali swoje imiona w paprotnisku pod dworem, gdzie nikt nie zagląda, tylko księżyc. Ale nie wykrzyczeli ich w noc, bo wszystko odbyło się bardzo grzecznie, jak między dwojgiem nieśmiałych nastolatków. Miała na imię Bożena i Jaś powiedział, że ładnie, choć imię to zawsze wydawało mu się brzydkie i pasujące do starej baby. Trudno go winić, bo miłości zawsze zaczynają się od drobnych, wygładzających rzeczywistość kłamstw.
Siedzieli tak na wysuszonym pniu drzewa, pół metra od siebie, rozmawiając o różnych sprawach, tych nieistotnych i tych bardzo ważnych. Niebo przegwieżdżało się nad ich głowami. Świętojańska muzyka szła dołem, nad stawami, bo dwór stał na wzgórzu. Bożena nie lubiła głośnych koncertów, piwa też zresztą nie, więc nie poszli pod scenę. Chyba też wstydziła się trochę, że jej dłonie wciąż czuć kiszonymi ogórkami, i Jaś to dostrzegł, bo choć głupi, potrafił dostrzegać takie rzeczy.
— Ale ci ładnie dłonie pachną — powiedział. — Jeszcze tymi ogórkami, co je kroiłaś.
Bożena rozluźniła się wtedy i Jaś mógł wziąć ją za rękę.
Koncert skończył się, gdy muzycy i widzowie byli mniej więcej jednakowo pijani i ochrona zaczęła powoli wszystkich wypraszać. Bożeny i Jasia nikt nie zauważył i siedzieli jeszcze długo, póki rosa nie zeszkliła się na trawie. Głupi Jaś ofiarował dziewczynie kwiat paproci, obok którego siedzieli przez cały czas, ale Bożena go nie dostrzegła, i to był jeszcze jeden powód do śmiechu, najlepszy z najlepszych.
Wymknęli się ze skansenu przez płot, bo bramy dawno zamknięto. Jaś odprowadził ją jeszcze na nocny autobus i w chłopskim przebraniu powlókł się do domu, a niebo na wschodzie rozmgławiało się już w błękity i biele.
W mieszkaniu w kamienicy przy ulicy Zamojskiej przywitał go tylko Śmierdziel. Kraken też jeszcze nie spał, mimo późnej — a może wczesnej — pory, ale nie pofatygował się do przedpokoju. Szyba w drzwiach jego pokoju błyskała na niebiesko, ze środka dobiegały przytłumione jęki i krzyki. Kraken albo grał, albo oglądał jakieś filmy. Spały za to obie dziewczyny, studentki, zajmujące największy pokój.
— Nie spieszyłeś się — stwierdził Śmierdziel, moszcząc się na krześle w kuchni.
— Przesadzasz. Rzadko wychodzę, to pierwszy raz od nie pamiętam kiedy.
— Masz dziś wyjątkowo kretyńską minę. Wiem, że kolejne razy nastąpią niebawem.
— Ma na imię Bożena. — Uśmiech sam wepchał się na usta.
— Wyruchałeś ją?
— Nie lubię, gdy jesteś tak wulgarny.
— Wiesz, gdzie to mam. Wyruchałeś czy nie?
— Nie powinno się zaczynać w ten sposób. Ona jest inna.
— Jesteś beznadziejny — stwierdził Śmierdziel z głębokim przekonaniem. — Nawet nie będę pytał dalej. Pewnie jeszcze patrzyłeś w gwiazdy. Dziś, w święto rui. Idiota. — Przeciągnął gibkie, śniade ciało, powąchał konserwę, którą Jaś otworzył i postawił na stole; skrzywił się ostentacyjnie. — Błe, sama chemia. Jak ty to możesz jeść?
— Nie częstuję cię, jakbyś nie zauważył. No, spadaj. Chcę usiąść i zjeść. To moje krzesło.
Śmierdziel prychnął, ale ustąpił Jasiowi miejsca.
— Zrobiłem kupę w twoim pokoju — rzucił na odchodnym. — I naszczałem obok butów. Taka sugestia. Rozumiesz. Jak jeszcze raz zastanę brudną kuwetę, naleję ci do środka.
— Przecież to kolej Krakena na sprzątanie twojej kuwety.
— Kraken-sraken. Jak mu kiedyś nasikałem do butów, nawet tego nie zauważył. Tak walą starym serem i skarpetami, że nawet pachniały wtedy lepiej. Dlatego naleję do twoich.
Bożena ze spokojem przyjęła wiadomość, że Jaś jest głupi. Może stało się tak dlatego, że wybrał dobre miejsce i właściwy czas. Opowiedział wszystko na szczycie Wieży Trynitarskiej, po pierwszym pocałunku. Tutaj, z tej ptasiej perspektywy, bliżej było do nieba i mrówcze sprawy świata nabierały lekkości.
Może też Bożena przyjęła głupotę Jasia ze spokojem, bo sama była rozumną dziewczyną i zbliżała się do trzydziestki, a jest to wiek, w którym pewne zasoby życiowej mądrości zaczynają kołatać nawet do najszczelniej zakutych głów.
Słuchała więc uważnie, jak Jaś opowiadał o swoim dzieciństwie w miasteczku na południe od Lublina, szczęśliwym dzieciństwie z matką i ojcem, małym mieszkanku w bloku. Miał też siostrę, ale zmarła zaraz po narodzeniu i Jaś nigdy jej nie zobaczył, pamiętał tylko małą kremową trumienkę, więc siostry nie było zbyt wiele w tej opowieści. W domu było skromnie, ale wystarczająco, by nigdy nie musiał chodzić spać głodny, a to przecież nie jest mało, prawda? Ojciec pracował i matka pracowała, on w zakładzie produkującym chłodziarki, ona — najpierw na kasie w sklepie, potem, gdy zaczęła niedowidzieć — w szmateksie. Dziecko wykształcić przecież trzeba, a oboje wierzyli w czarodziejską moc wyższego wykształcenia, mającego być przepustką do lepszego życia; może dlatego, że żadne z nich nie miało ani jednego, ani drugiego.