Выбрать главу

Stay tuned!

10

Miałem nie włączać kamerki, ale nie mogę, słuchajcie, tak żyją szastacze z prawdziwego zdarzenia, a ja zbieram szczękę z podłogi. Aż żal, że światła nie mogę włączyć. Śpią, czy nikogo nie ma? Chyba ktoś jest, bo żarzy się w kominku. Ale jaki to kominek! Pilota ma! Wnęka na drewno w ścianie, a nad nią dwa sfinksy czy coś, faraony jakieś. Sofa biała, czyściutka. Jak się dba o takie sofy, że paprocha nie ma ani plamy? Zwinąłbym się w naleśnik, tylko nie wolno. Lampy japońskie, origami takie, stopnie schodów błyszczą, choć ciemne, i poręcz szklana. Brejdak by je pewnikiem potłukł, raz-dwa, tylko ci sobie tłuc mogą, zaraz nowe zamontują. Ten wazon srebrny, wysoki, musi kosztować przynajmniej milion złotych, no dobra, śmieję się trochę, ale przecież to śmieszne, wysoki na metr i tylko dwa kwiatki rosną. Barek, podnóżki i telewizor jak ekran w multipleksie, toż brejdakowi jęzor by się zsunął na zelówki, jakby mógł pocisnąć sobie trochę na czymś takim.

Niby biedni tacy są inni od zarobasów, a jednak podobni. Toż ktoś tutaj ma mega jazdę na buty. Patrzcie tylko do tej szafy, ile tego, tylko kto to nosi, pewno jakaś cziksa szastaczka, no bo kto? Zobaczcie sami, ile tego, sto albo i lepiej. Czerwone ze skóry, błyszczące, ten złoty jak od sułtana, a wszystkie nowe, nie to co u nas. Ciekawe, czy mieszka tutaj ich tylu, czy to dla tej jednej cziksy. Albo dla dwóch. To ci mają życie, te zarobasy! Jeden but na rano, drugi na południe i zupełnie inny na każdy dzień w roku. Weźcie ten na przykład. Jak go włożyć, toż wejdzie po udo? A ten ma obcas na łokieć i ćwierć, dziewoja murowanie się wyglebi. Wziąłbym parę dla tatusia. Tatuś nigdy nie malował takich butów za grube patole. Idę jednak. Nie po to Vitahawirę zrajdowałem.

Muszę się uspokoić, a więc muszę mówić, tylko nie mogę mówić, bo jeszcze usłyszą. Tylko kto? Toż nikogo tu nie ma, to znaczy są, ci co zawsze, Pan Smutek i Pan Śmiech, jeden na pufie kosmicznej, a drugi na żyrandolu, takim też dziwnym, niby z klejnocików girlandowych. Obiecuję sobie, że będę ciężko pracował. Obiecuję sobie, że nagram mnóstwo filmików i też kupię sobie taki dom, dla siebie, brejdaka i tatusia. Tatuś nie będzie krzyczał na Staśka o szkołę, bo po co bogatemu nauka, i będzie mógł malować już tylko buty.

Pan Śmiech gada o wielkich misach żelków i lodówce pełnej kolafki. Pan Smutek kokosi się na pufie i dudni, że nic z tego nie wyjdzie, tylko bieda i żal. Na świecie cuda się nie dzieją, kto żebrakiem się zrodził, ten żebrakiem umrze. Tylko nie jestem żebrakiem. Jestem normalnym chłopakiem, nazywam się Jaś, to znaczy Repek, i mam dwanaście lat.

Jestem mały, a dom ogromny, pan Śmiech z Panem Smutkiem spylają stąd, aż furczy, a ja już łapię, że zapomniałem o swoim zadaniu. Każdemu by się zapomniało w takich pałacach, więc idę dalej, choć nie wiem gdzie. Korytarz czy schody? Może korytarzem.

Jak wygląda źródło wody życia? Gdzie bogaci ludzie trzymają swoje leki? Znów schowam smartfona i znów będę szedł cicho i pomalutku. Rety, nie mają tu chyba takiej dziury w drzwiach, przez którą mógłby się wtarabanić pieseł?

Pusto i ciemno, ciemno i pusto. W łazience dżakuzi, sauna zimna i parowa, na półkach książki w metr cięte, nieruszone, część pokoi pusta, meble pod folią albo i bez mebli — gołe białe ściany i gołe żarówki. Tak cicho. Nawet podłoga nie trzeszczy. Zresztą, inaczej się chodzi po takiej podłodze, przyklękam, dotykam — ciepła. Komu grzeje? Odmykam szafy, szuflady. Tam nic albo krawaty, tylko barek fest, butelki jak kosmodromy. Nie wiem, po co komu tyle pokoi. Pójdę lepiej na piętro, po gładkich stopniach, przy szklanej barierce. Teraz myślę, że jestem duchem i sobie straszę. Wychodzę z wielkiego telewizora i dzwonię w korale żyrandola. Przewracałbym buty szastaczom! Jako duch mógłbym tu mieszkać. Pokomarzyłbym na tej całej kanapie, ale, ale, teraz cisza, bo piętro, bo korytarz i drzwi otwarte, a w nich światło.

11

Siema, ziomusie, to znowu ja, wasz Repek. Pewno martwiliście się o mnie, bo tak jak patrzę, przepadłem na godzinę, więc od razu mówię, jest dobrze, a nawet na bogato. Myślicie sobie, co on tak brechta, co ma takiego banana pod nosem i w życiu byście nie zgadli. Mam wodę życia dla mojego tatusia! Udało się, już cisnę na hacjendę, tylko najpierw powiem wam, co to się podziało, a działo się pięknie, śmiesznie, strasznie i bajkowo. Wspaniale!

Więc, jak mówiłem wcześniej, w korytarzu były drzwi uchylone, i światło, i ruchomy cień. Mało nie spękałem od tego dygotu, no ale nic. Podreptałem cichuteńko, kichawa do klamki, zerknąłem jednym okiem, gotów do ucieczki. Sypialnia to była elegancka, łóżko wielkie jak pół Orlika i właściwie nic, tylko szklany blat, dwa ajfony, stary i nowy, jedna szklanka cała, a jedna stłuczona. Brzęczała smutna nuta z głośnika na bluetootha. Pod bogatym żyrandolem byli sobie prince i princessa. Prince przycinał komara i chrapał, bosy, w dresiwie i rozpiętej koszuli. Princessa, sasanka dziesięć na dziesięć, siedziała na łóżku, wbijając wzrok w czerwony pantofelek. Prince pewnikiem Witkowski, princessa skąd? Weź pytaj Turbana. Chyba tu mieszka i te buty wszystkie, co widziałem, to jej są. Patrzyłem tak ciut za długo, bo ona nagle spojrzała wprost na mnie, a oczy pływały jej jak jajka na starym oleju.

Myślałem, że bardziej się zdziwi. Wyciągnęła dłonie i ucieszyła wafla, który zaraz, ten wafel, z czymś mi się skojarzył. Powiedziała, żebym do niej podszedł, chciała wiedzieć, co robię, i nazwała chłopczykiem. Nawet nie wiem, jak znalazłem się w jej objęciach. Posmyrała w beret, a ja już wiedziałem, po czemu ten wafel znajomy. Brejtel tak się szczerzył, odkąd przestał sypiać, no ale princessa nie była moim brejdakiem, tylko princessą właśnie, a princessy jedzą grzanki z masłem, i nigdy nie fałszują podczas śpiewania. Ani się nie spostrzegłem, jak siedzieliśmy obok siebie, na łóżku.

Powtórzyła swoje pytanie, a ja natychmiast wypucowałem się ze wszystkiego. Nawet nie wiem, jak to się podziało, po prostu nagle się sprułem i to do spodu: o brejdaku, o tacie, o parku z Leonsjem, o diabelskim drzewie, o psie i wodzie życia też. Macie tu taką, prawda? Bez tego bym się wam tu nie wjamował. Nie jestem kradziejem. Nigdy nawet Marsa nie zbunkrowałem. Chciałem, żeby o tym wiedziała. Chciałem, by myślała o mnie dobrze, tak jak wszyscy myślą źle, a ona objęła mnie i znów głaskała po deklu, mówiąc: biedny chłopiec, biedny chłopiec.

Chciałem seryjnie zaznaczyć, że żaden ze mnie biedny chłopiec, tylko zwyczajny, taki jak wszyscy, bo każdy ma jakieś tam kłopoty z bratami i tatusiami, choć może taka princessa nie ma i nigdy nie miała. Tylko jakoś mi nie szło to całe gadanie. Bo ręka, bo głowa na jej kolanach. I przestałem mówić. Leżałem, a pod czaszką kłębił się blady brejdak, zabloodzony tatuś, twarze na drzewach i pieseł, wszyscy jak w wodzie, potem w kisielu, a potem jeszcze w smole, coraz wolniejsi, aż wreszcie zniknęli i była tylko karmelowa ciemność, jej dłoń, gorący wiatr.

Czy on się nie zbudzi? Chodziło o księciunia. Princessa machnęła ręką: powygniata poduchę do rana. Zapytała jeszcze raz o tatusia. Co z ojcem, chłopczyku? Jej mógłbym opowiadać to samo nie dwa razy, lecz dziesięć. No i powtórzyłem, tylko tak, żeby brejdaka nie wsypać. Przypomniałem, że w hospitalu zaciukają nam tatulka i cześć, zresztą tato zawsze mówił tak: umiesz liczyć, licz na siebie. Fajny jest. My zawsze dawaliśmy sobie radę bez cudzej pomocy. Dlatego wbiłem się tutaj, po wodę życia, za co seryjne pardony. Dodałem jeszcze, że jeśli z wody życia została ostatnia szklanka, to ja nie wezmę i poszukam gdzie indziej. Niech tylko powie.