— Zamów coś, Janek, dobrze? — poprosiłam oschłym tonem. — Wodę, i najlepiej coś słodkiego. Jadłeś coś dzisiaj? I weź się w garść, do cholery. Nie przyszłam tu wysłuchiwać twoich bzdur. Tego mam dosyć w telewizji.
Pokiwał głową i wyciągnął rękę, jakby chciał mnie dotknąć, ale zaraz cofnął. Uśmiechnął się głupawo. Otworzył menu.
I wtedy zaczął się koniec świata.
Otworzył menu, a krew odpłynęła mu z twarzy. Blady, wpatrywał się w logo restauracji, a mięsiste usta, dwukrotnie uznane przez magazyn «People» za najseksowniejsze na świecie, poruszały się bezgłośnie.
— Rzym — szepnął, wskazując na nazwę lokalu. — To się nazywa «Rzym»?
— Ma świetną renomę. Kazałeś mi wybrać, Janek, o co ci chodzi? Po to mnie zaprosiłeś? Czy ty w ogóle jesteś trzeźwy?
Ale on już mnie nie słuchał. Gapił się w nazwę na karcie dań i szeptał do siebie:
— Tylko nie teraz, tylko nie teraz, tylko nie…
Kelner wyrósł jak spod ziemi. Patrzył na Janka oczyma dozorcy, hydraulika i listonosza. Uśmiechał się ustami człowieka, którego widziałam w programie telewizyjnym tego dnia, kiedy przestało istnieć moje małżeństwo.
Z rękoma założonymi za plecami, odwrócił się do mnie i oświadczył:
— Zechce mi pani wybaczyć. Muszę porwać pani męża.
Janek spróbował się podnieść i opadł z powrotem na krzesło.
— Moment, moment — odezwał się do kelnera. — Chwileczkę, ja nie jestem teraz gotowy… Przecież możemy chyba chwilkę jeszcze, bardzo proszę. Nigdzie nie ucieknę, do diabła! Dosłownie chwilkę, zaraz pójdziemy, ja tylko…
Kelner uśmiechnął się jeszcze szerzej. Kąciki ust sięgały mu już niemal uszu.
— Panie Twardowski — westchnął przesadnie. — Koniec wygłupów. I tak pan to przeciągnął ponad miarę. Zapraszam.
— Porozmawiajmy. — Janek gestem wskazał drzwi na zaplecze. Spojrzał na mnie i podniósł się powoli. — Lidka…
Kelner szarpnął go i popchnął przed sobą.
Rozmowy w restauracji ucichły. Wszyscy wbijali wzrok w Jana Twardowskiego. Ten zniknął za drzwiami, ale wcześniej odwrócił się do mnie i powiedział wyraźnie:
— Nie bój się, Lidka. Ja wrócę.
W tej samej chwili z ust kelnera wydobył się śmiech. Jakby rozrywać jakąś wielką płachtę metalu. Rysować gwoździem po szkle. Zakryłam uszy, inni również.
Janek i szaleniec przebrany za kelnera zaczęli się kłócić. Z zaplecza dobiegały krzyki, groźby, walenie garnkami. Janek powtarzał, że rozwiązuje umowę, że nic nikomu nie jest winien, rozmawiał z prawnikami. Potem szamotanina. Oparłam się o stolik, wstałam. Czekałam na środku sali, w środku sceny, o której następnego dnia napiszą wszystkie gazety, i przypominałam sobie słowa Niny. On cię zniszczy, Lidka. Będziesz się z niego leczyć przez następne dziesięć lat.
Zabrałam płaszcz i torebkę, a potem wyszłam z «Rzymu». Na ulicy zakręciło mi się w głowie. Przysiadłam na ławce, a z lokalu wyłonił się Janek. Kelner szedł tuż obok. Część gości wybiegła za nimi, inni obserwowali przez szybę.
Kelner wydawał mi się wyższy niż w środku. Musiał mieć ze dwa metry, a poruszał się jak zwierzę. Oczy takie, jakby chciał wszystkich pozabijać. Z każdego jego gestu biła ślepa furia.
Spojrzałam na Janka i oddech uwiązł mi w płucach. To już nie był Janek. Nie był to też Twardowski. Po raz pierwszy od bardzo dawna zobaczyłam mężczyznę, który podrywał mnie na korytarzach Azetesu. Tego, który godzinami szlifował technikę pod okiem bezlitosnego Kuleja, który biegał w trzech parach spodni i żuł rublówki, żeby się odwodnić przed walką.
Na ulicy, otoczony powiększającym się tłumem gapiów, stał człowiek, który przed «walką stulecia» zapowiadał, że w ringu zgotuje Sugarowi Leonardowi prawdziwe polskie piekło.
W tamtej chwili Janek nie załapałby się jednak do wagi lekkopółśredniej, w której występował przed laty. Wcześniej musiałam być zbyt zestresowana, żeby zwrócić na to uwagę, albo jego posturę maskował szyty na miarę garnitur, ale teraz szedł już bez marynarki, w jedwabnej koszuli z naderwanym rękawem. Zbudowany był potężnie, jak ciężarowiec albo zapaśnik. Kiedy stanął twarzą w twarz z kelnerem, prawie mu dorównywał wzrostem. Cień, który rzucał na chodnik, wyglądał, jakby palił wszystko pod sobą.
Zanim zdążyłam się zorientować, co robi, podniósł ręce do brody i skręcił się w biodrach.
Ugiął nogi, a w mojej głowie zahuczały słowa, które powtarzał w akademiku w naszym przeszłym życiu: «Niżej do tych sierpów, Twardowski! Masz się wkręcić jak śruba! Niżej, niżej, niżej!».
Obniżył się do głębokiego przysiadu, przekręcając tułów w lewo. Pod koszulą rysowały się kontury mięśni. Sierp tylko błysnął w powietrzu. Samego ciosu nie widziałam, zobaczyłam dopiero kelnera, rozciągniętego na ulicy kilka metrów dalej. Ręce i nogi drgały w konwulsjach. Byłam pewna, że nie żyje, a jednak podniósł głowę. Obrócił się na brzuch i powoli stanął na roztrzęsionych nogach.
Ludzie w tłumie wrzeszczeli. Spojrzałam w tamtą stronę, potem się odwróciłam. Ale Janka nie było już przed restauracją.
Janek biegł.
Godzinę później napisał do mnie wiadomość.
«lidk jawroce».
Próbowałam do niego zadzwonić, ale słyszałam tylko, że abonent jest chwilowo niedostępny. Chwilowo od dziesięciu lat.
Długo spacerowałam po mieście. Nina dzwoniła kilka razy, wstydziłam się odebrać. Wróciłam do domu zmęczona. Zrzuciłam ze stóp buty za dwa osiemset, sukienkę zgniotłam i cisnęłam przez pokój.
Nie mogłam zasnąć.
Kręciłam się w pościeli, potem po całym domu. Po raz pierwszy poczułam, że znikam, że prawie mnie już nie ma. Ogarnęła mnie pewność, że Janek jest gdzieś daleko, bardzo daleko, a skoro jego nie ma, to mnie nie ma także. Wiem, jakie to było głupie. Chciało mi się ryczeć.
W końcu usiadłam w salonie i włączyłam telewizor. W specjalnym wydaniu wiadomości podekscytowany prezenter relacjonował jakieś wstrząsające wydarzenia. Z początku nie słuchałam. Moją uwagę przykuł dopiero napis na pasku informacyjnym.
«Najbardziej zuchwała kradzież ostatnich lat. Podpoznański kosmodrom płonie».
Olbrzymi kompleks zbudowany za pieniądze mojego Janka zapadał się w pomarańczowej kuli ognia. Jakiś dziennikarz mówił, że dokonano włamania, ale nie można jeszcze stwierdzić, co tak naprawdę się stało. Jedno było pewne: w środku nocy cały Poznań usłyszał potężny huk, a na niebie pojawiła się smuga ognia. Miłośnicy teorii spiskowych przesyłali do studia niewyraźne zdjęcia przedstawiające rzekomo start rakiety kosmicznej.
Słuchałam tego wszystkiego przez godzinę, dwie, może dłużej. Zasnęłam w salonie, przy włączonym odbiorniku, utulona głosami prezenterów, dziennikarzy i ekspertów.
A teraz jest dzień po moim końcu świata: siedzę w kuchni i patrzę za okno. Telewizor wyłączony, telefon milczy, mnie już też właściwie nie ma. Wszystko zniknęło.
Nie ma mnie, nie czuję zimna, wychodzę na taras w piżamie. Jest kilka stopni powyżej zera, ostatnie liście na drzewach też się trzęsą. Nad dachami sąsiednich domów unosi się gigantyczny księżyc. Długo patrzę na niego, nieruchoma i nieistniejąca.
Powoli serce zaczyna tłoczyć krew po moim ciele, a płuca wypełniają się pierwszym oddechem. Czuję samą siebie, tylko trochę, ale coraz wyraźniej. Składam w całość bełkotliwe słowa z restauracji, treść notatki wrzuconej do zakupów i ostatni, krótki SMS. Nagle rozumiem.