Miejscowi medycy próbowali walczyć z zarazą, jednak bez skutku. Pod koniec ubiegłego stulecia cywilizacja Cromsagu cofnęła się do poziomu prostych technologii, tracąc praktycznie szansę na odrodzenie. Mało kto przeżywał więcej niż dziesięć lat po osiągnięciu dojrzałości. Cala rasa stanęła przed groźbą wyginięcia, co było spowodowane szczególnym wpływem zarazy na poziom przyrostu naturalnego.
— Dysponujemy już pełnym obrazem choroby i wszelkich jej objawów, teraz więc ograniczę się do najważniejszych kwestii — powiedział Thornnastor. — Najbardziej widocznym objawem są przebarwienia skóry, które zniechęcały do siebie partnerów, jednak nie to było najważniejsze. Nawet jeśli oboje mieli skórę bez skazy, ich system wydzielania wewnętrznego ulegał degeneracji, tak że akt płciowy stawał się niemożliwy bez wcześniejszej stymulacji silnymi bodźcami emocjonalnymi.
Patolog przerwał na chwilę, jakby musiał przygotować niespiesznie dalszą część wypowiedzi.
— Podejmowano różne wysiłki, aby zaradzić temu problemowi. Sięgano po substancje narkotyczne uzyskiwane z różnych roślin, w nadziei, że pozwoli to na pobudzenie zmysłów. Metoda okazała się jednak nieskuteczna, a dalszych prób tego rodzaju poniechano z powodu skutków ubocznych przyjmowania halucynogenów, jak uzależnienia, śmierć z przedawkowania i deformacje dzieci rodziców, którzy zażywali podobne środki. Ostatecznie wypracowano rozwiązanie, które nie miało nic wspólnego z medycyną i oznaczało poważny regres całej kultury. Cromsagianie ruszyli na wojnę…
Nie walczyli o zdobycze terytorialne ani wpływy polityczne czy handlowe. Nie próbowali też walki na odległość z wykorzystaniem machin bojowych czy jakiegokolwiek oręża. Co więcej, nie zależało im wcale na unicestwieniu przeciwnika, który mógł być członkiem ich rodziny albo przyjacielem. Nie było też w tej wojnie żadnych stron, gdyż wszyscy walczyli ze wszystkimi, często jeden na jednego. Chodziło tylko o jedno — o jak najsilniejsze doznania w rodzaju lęku i bólu, ale bez zabijania kogokolwiek. Pobici czy ranni przeciwnicy nie przejawiali wobec siebie żadnej wrogości, nawet jeśli chwilę wcześniej walczyli na śmierć i życie. Często zostawali w miejscu, gdzie padli, z nadzieją, że dojdą do siebie i będą mogli wznowić zmagania.
Życie było na Cromsagu szczególnie cennym darem. Inaczej nie podejmowano by tak desperackich prób, aby zapobiec wymarciu rasy.
Poszukiwano szczególnie silnych bodźców, które pobudzały układ wydzielania wewnętrznego na tyle, że upośledzona przez chorobę aktywność osobnika zbliżała się na jakiś czas do normalnego poziomu, umożliwiając czynności prokreacyjne.
Jednak mimo wielkich ofiar śmiertelność rosła, a przyrost naturalny malał. W końcu wszyscy Cromsagianie przenieśli się na jeden kontynent, aby zachować wspólnym wysiłkiem to, co jeszcze zostało z ich cywilizacji, i aby nie byli zmuszeni szukać przeciwników zbyt daleko. To, co odnaleziono podczas wykopalisk, potwierdza, iż wcześniej nie byli wojowniczą rasą. Zmieniła to dopiero choroba. W chwili, gdy znalazł ich Tenelphi, praktyka nieustannych zmagań była już trwale wpisana w ich kulturę.
Wprawdzie decyzja o rozpoczęciu leczenia została podjęta zgodnie z najlepszą wiedzą medyczną, jednak przy braku informacji o kulturowych skutkach epidemii trudno było przewidzieć skutki kuracji — powiedział Thornnastor. — Wraz z psychologiem O’Marą przypuszczamy, że podleczeni Gromsagianie mogli zdawać sobie w jakimś stopniu sprawę z tego, że jako istoty zdrowe i silne nie będą potrzebowali dodatkowej stymulacji dla osiągnięcia pobudzenia seksualnego. Jednak zwyczaj stanowił inaczej. Potrzeba biologiczna wyewoluowała z czasem w kulturowy imperatyw, zgodnie z którym akt płciowy musiał zostać poprzedzony walką. Tymczasem im lepsza była ich kondycja, tym częściej myśleli o prokreacji. U wielu, szczególnie młodych, którzy nagle osiągnęli spóźnioną dojrzałość, przełożyło się to na nieodpartą potrzebę walki.
Ostatnim czynnikiem, który przesądził o tragedii, było to, że prawie cała populacja została już wyleczona. Byli silniejsi niż kiedykolwiek od czasu pojawienia się zarazy. Wcześniej walczyli ostatkiem sił, teraz mieli więcej energii. Na dodatek dobre samopoczucie zmniejszyło ich lęk przed bólem i śmiercią, nie potrafili prawidłowo oszacować swoich nowych możliwości i szkód, które mogli wyrządzić równie sprawnemu przeciwnikowi. W efekcie pozabijali się nawzajem, chociaż wcale do tego nie dążyli. Przy życiu zostały tylko dzieci.
Takie były rzeczywiste przyczyny tragedii na Cromsagu — zakończył Thornnastor.
Znowu zapadła cisza przerywana jedynie cichym bulgotem systemów chłodzących obecnego na sali SNLU. Przypominało to tarlańską Chwilę Milczenia, którą żegnano przyjaciół. Tyle że tym razem chodziło o mieszkańców całej planety… Przez dłuższy czas nikt nie ośmielił się odezwać.
— Z całym szacunkiem dla wysokiego sądu — powiedział nagle Lioren. — Składam wniosek, aby zakończyć proces w tej chwili. Jestem bez wątpienia winien wymordowania całej rasy. Żądam kary śmierci.
Nim Lioren skończył mówić, O’Mara już stał za swoim pulpitem.
— Obrona chciałaby skorygować jedno ze stwierdzeń oskarżenia — powiedział. — Z całą mocą podkreślam, że kapitan Lioren nie dopuścił się czynu, o który siebie oskarża. Gdy doszło do tragedii, zareagował szybko i prawidłowo, ostrzegając Szpital przed zagrożeniem i ratując osierocone dzieci tubylców oraz rannych, mimo że jego ludzie zostali całkowicie zaskoczeni. Zaskoczeni do tego stopnia, iż nie zdążyli nawet sięgnąć po gaz obezwładniający. W tym momencie zachowanie kapitana Liorena było wręcz wzorowe, czego nie poprę wprawdzie zeznaniami świadków, jednak dowody przedstawione przed sądem na Tarli mówią same za siebie…
— Te dowody nie są przedmiotem niniejszej sprawy — przerwał mu Lioren. — Nie mają dla niej żadnego znaczenia.
— Dzięki natychmiastowemu działaniu kapitana Liorena pozostali przy życiu Cromsagianie zostali od siebie odseparowani, zanim zaczęli przejawiać agresję. Uratowano też dzieci, zarówno tutaj, jak i na Cromsagu. Łącznie ocalono trzydzieści siedem osób dorosłych i dwieście osiemdziesiąt troje dzieci. Rozkład płci jest w tych grupach niemal równy, można więc przyjąć, że za jakiś czas Cromsag ponownie zostanie zasiedlony, oczywiście z pomocą specjalistów, którzy zajmą się odpowiednią reedukacją i zniwelowaniem wspomnianego uwarunkowania kulturowego. Teraz, gdy udało się już zwalczyć epidemię, Cromsagianie będą pokojowym i twórczym społeczeństwem.
Wszystko to nie zmienia faktu, że oskarżony czuje się winny dopuszczenia do takiej sytuacji. Gdyby było inaczej, nie nalegałby na obecny proces. Sądzę, że to samo poczucie winy, które skłoniło go do ponownego stanięcia przed sądem, jest przyczyną żądania najwyższego wymiaru kary i powoduje, iż zatraca on zdolność postrzegania całej sprawy obiektywnie, we właściwych proporcjach. Jako psycholog współczuję mu i rozumiem pragnienie ucieczki od brzemienia winy. Zapewne jednak nie trzeba przypominać wysokiemu sądowi, że wśród sześćdziesięciu pięciu inteligentnych gatunków zrzeszonych obecnie w Federacji nie ma ani jednego, który uznawałby fizyczną likwidację jednostki w majestacie prawa.