Выбрать главу

Szybko zapoznał wszystkich z rozkładem domu.

— Największe ryzyko wiąże się z tymi dwoma albo trzema istotami, które znajdują się w pomieszczeniu na wprost drzwi. W żadnym razie nie możemy pozwolić im wyjść, dopóki nie zrozumieją sytuacji. Czterech z was będzie pilnować drzwi, druga czwórka okna ich pokoju, na wypadek gdyby chcieli uciekać, Dracht-Yur i ja spróbujemy porozmawiać z tym jednym, który jest zajęty w kuchni. I pamiętajcie, przez cały czas zachowujcie się jak najciszej i unikajcie gestów, które mogłyby zostać odczytane jako agresywne czy nieprzyjazne. Nie róbcie im krzywdy, nie niszczcie sprzętów ani żadnych innych przedmiotów.

Uchylił cicho drzwi i wszedł do środka.

W pierwszym pomieszczeniu zwisała z sufitu lampa oliwna. W jej blasku widać było kilka wiszących na ścianach rycin oraz wiązki zasuszonych roślin, które roztaczały miły aromat. Z boku stała długa ława z czterema wyściełanymi krzesłami i szafka przypominająca biblioteczkę. Meble były masywne, ale niezbyt starannie wykonane, w większości z drewna. Kilka pochodziło z masowej produkcji. Wszystkie były stare i poobijane, niczym świadectwa dawnych, lepszych czasów. Sam środek pokoju był wolny, na podłodze leżał gruby dywan z jakiegoś włókna, który skutecznie tłumił kroki niespodziewanych gości.

Drzwi do wszystkich trzech pozostałych pomieszczeń stały otworem. Z tego, w którym przygotowywano posiłek, dobiegało stukanie, jakby ktoś mieszał czymś w garnku, oraz ciche, nieprzetłumaczalne zawodzenie. Lioren nie potrafił orzec, czy jest to pojękiwanie wywołane bólem czy śpiew. Już miał tam wejść, gdy Dracht-Yur złapał go za jedną ze środkowych kończyn i pokazał na wejście do sąsiedniego pokoju.

Jeden z Ziemian zamknął drzwi i chwycił mocno za klamkę, aby nie można było otworzyć ich od środka, następnie wyciągnął trzy palce drugiej ręki i obniżył dłoń do wysokości biodra. Potem pokazał dwa palce i obniżył dłoń jeszcze bardziej, aż wysunąwszy tylko jeden palec, pomachał dłonią w okolicy kolan. Na koniec puścił na moment klamkę, przytulił bok głowy do złożonych dłoni i zamknął oczy.

Lioren nie od razu pojął, o co chodzi. Potem przypomniał sobie, że niektóre istoty, w tym i ludzie, przyjmują podobną pozycję podczas snu. Całość miała zapewne znaczyć, że w pokoju znajduje się troje dzieci, z których jedno jest bardzo małe, i że wszystkie śpią.

Kapitan pokiwał głową na ludzką modłę i pomyślał, że dzieci uda się najpewniej bez trudu zatrzymać na razie tam, gdzie są, aby nie wpadły w panikę na widok obcych i nie rzuciły się do ucieczki. Nieco spokojniejszy skierował się do kuchni, aby nawiązać kontakt z jedynym obecnym w domu dorosłym osobnikiem.

Zajęta czymś istota stała obrócona plecami do wejścia. Nie miała oczu na całym obwodzie głowy, dzięki czemu Lioren mógł przez chwilę przyglądać się jej niezauważony.

Budową ciała bardziej przypominała pobratymców kapitana niż Ziemian, Nidiańczyków czy Orligian, co powinno zmniejszyć jej szok przy pierwszym kontakcie. Tyle że w trzech miejscach ciała miała po dwie, a nie po cztery kończyny. Kark porastała błękitnawa sierść, ciągnąca się pasem futra aż do szczątkowego ogona. Na skórze widać było żółtawe plamy odbarwienia, typowe objawy choroby, która mogła zniszczyć całe inteligentne życie na świecie. Fizjologicznie tubylcy należeli to typu DCSL i ich leczenie nie powinno sprawiać szczególnych trudności. O ile zechcą współpracować, oczywiście…

Lioren klasnął środkowymi dłońmi, aby zwrócić na siebie uwagę. Gdy obcy obrócił się ku niemu, powiedział:

— Jesteśmy przyjaciółmi. Przybyliśmy, aby…

Istota jedną ręką przyciskała do ciała misę z półpłynną, szarą substancją. W drugiej ręce trzymała jakiś pojemnik i przelewała jego zawartość do miski. Oba naczynia wydawały się masywne, ale kruche, co potwierdziło się, gdy upuszczone na podłogę pękły na kawałki. Towarzyszący temu hałas był dość głośny, aby obudzić dzieci. Jedno z nich, zapewne najmłodsze, zaczęło donośnie zawodzić.

— Nie skrzywdzimy was — zaczął znowu Lioren. — Przybyliśmy pomóc wam i wyleczyć was z tej strasznej choroby, która…

Istota zapiszczała wysokim głosem, co zostało przetłumaczone jako „Dzieci! Co zrobiliście dzieciom?” — i rzuciła się na Liorena i Dracht-Yura.

Nie była jednak bezbronna.

Ze stołu złapała nóż, którym zamachnęła się na pierś Liorena. Ostrze było długie i ze spiczastym czubkiem, ale niezbyt ostre, bo zostawiło tylko rysę na materiale skafandra. Istota jednak szybko się uczyła, bo przy kolejnym ciosie spróbowała wbić nóż w ciało Liorena i udałoby się jej to, gdyby kapitan nie złapał jej dłoni dwiema rękami. Trzecią wytrącił oręż z uchwytu, przypłacając to małą raną ciętą. Chwilę potem musiał ścisnąć także górne kończyny obcego, który wyraźnie miał ochotę wyłamać wizjer skafandra i wydrapać przybyszowi oczy.

Zaskoczony gwałtownością ataku, Lioren zatoczył się do głównego pomieszczenia. W przelocie dostrzegł, jak Dracht-Yur łapie obie nogi istoty. Cała trójka natychmiast straciła równowagę i upadła na podłogę.

— Na co czekacie! — warknął Lioren. — Unieruchomić go. — Potem zastanowił się przez chwilę i dodał pod adresem obcego: — Mam nadzieje, że ciężar mojego ciała nie spowodował u ciebie żadnych obrażeń wewnętrznych.

Istota odpowiedziała jeszcze gwałtowniejszą szamotaniną. Tylko część wydawanych przez nią dźwięków nadawała się do przetłumaczenia, Lioren musiał przyznać, że pierwszy kontakt nie przebiegł zbyt dobrze.

— Nie zrobimy ci krzywdy — powiedział poprzez dobiegający z sąsiedniego pokoju płacz dzieci. — Nie skrzywdzimy twoich dzieci. Uspokój się, proszę. Pragniemy tylko pomóc, tobie i wszystkim, abyście mogli żyć bez wojny i trawiącej was choroby…

Obcy musiał coś z tego zrozumieć, bo umilkł, nadal jednak się wyrywał.

— Aby znaleźć lekarstwo na waszą chorobę, musimy jednak najpierw wyizolować patogen, który ją powoduje — ciągnął Lioren. — Potrzebujemy do tego próbek twojej krwi i innych płynów fizjologicznych.

Konieczne było też przygotowanie odpowiedniego środka znieczulającego i zwykłych uspokajaczy, na dłuższą metę zaś należało zająć się jeszcze syntetyzowaniem żywności, jednak Lioren uznał, że chwila nie sprzyja wnikaniu w podobne szczegóły. Istota szarpała się coraz gwałtowniej.

— Nie zrobimy wam krzywdy — powtórzył Lioren. — Nie bój się. I proszę, nie wyrywaj ręki.

Jednak wielki, lśniący i wyposażony w liczne pojemniki instrument medyczny, który przygotowywał Nidiańczyk, nie wzbudził chyba pozytywnych skojarzeń u obcego. Wprawdzie pobranie próbek miało być całkiem bezbolesne, ale Lioren się nie dziwił. Wiedział, że gdyby to on znalazł się w sytuacji tubylca, nie wierzyłby w ani jedno słowo gościa.

ROZDZIAŁ TRZECI

Dalsze kontakty z mieszkańcami planety, którzy nazywali swój świat Cromsagiem, przebiegły już prawie bez przykrych incydentów. Wiele pomogło nastrojenie nadajników Vespasiana na miejscowe częstotliwości i przekazanie przez radio obszernych wyjaśnień, kim są przybysze, skąd przylecieli i co zamierzają zrobić. Gdy pancernik w końcu wylądował i wyładował swój bagaż, widok szpitali z prefabrykatów oraz centrów dystrybucji żywności zadziałał jeszcze lepiej niż słowa i przejawy wrogości stały się naprawdę rzadkie.