Słusznie czy nie, Hellishomar wywiązywał się z obietnicy pomocy.
Starając się iść bez pośpiechu, ale i nie za wolno, Lioren ruszył przez oddział w coraz głębszej ciszy. Spoglądał przelotnie na mijanych pacjentów, a oni odwzajemniali spojrzenia. Nigdy nie nauczył się odczytywać ich mimiki i nie wiedział, co myślą. Zatrzymał się przy najliczniejszej grupie pacjentów.
— Jestem Lioren — powiedział.
Oczywiście wiedzieli już, kim jest. I kim był. Pacjenci, którzy siedzieli albo leżeli, wstali szybko i zgromadzili się wokół niego. Ci dalej stojący podeszli bliżej, aż znalazł się w kręgu nieruchomych i milczących postaci.
Przypomniał sobie pierwsze spotkanie, kiedy to kobieta zaatakowała go, sądząc, że zagraża jej dzieciom śpiącym w sąsiednim pokoju. Mimo zaawansowanej choroby próbowała go zranić. Teraz wokół stało znacznie więcej podobnych istot, co najmniej trzydzieści, a wszystkie były silne i zdrowe. Wiedział, jakie spustoszenie potrafią uczynić ich zakończone pazurami stopy i twarde wyrostki na środkowych kończynach. Wiele razy widział, jak walczyli między sobą i jak się zabijali.
Na Cromsagu toczyli dzikie wojny, które jednak zasadniczo kontrolowali. Starali się jak najmniej zaszkodzić przeciwnikom, gdyż prawdziwym celem było pobudzenie upośledzonego układu wydzielania wewnętrznego. To był warunek prokreacji i przedłużenia gatunku. Jednak Lioren nie był jednym z nich, nie był potencjalnym partnerem. Był kimś odpowiedzialnym za śmierć tysięcy ich pobratymców, kimś, kto niemal wygubił ich rasę. Mogli nie mieć ochoty kontrolować żywionych wobec niego emocji, mogli zechcieć rozedrzeć jego ciało na strzępy.
Lioren zastanowił się, czy Hellishomar kontrolował umysły strażnika i pielęgniarek. Chyba tak, bo widząc zbierający się wokół niego tłum, zapewne próbowaliby go ratować. Nagle pożałował, że Groalterri okazał się tak słowny. Nie chciał umierać przedwcześnie, ani w ten, ani w żaden inny sposób. Po chwili pojął, że przecież Hellishomar może słyszeć jego myśli i było mu wstyd.
To, co miał zrobić i powiedzieć, samo w sobie było już dość trudne. Nie chciał powiększać swego brzemienia o tchórzostwo. Spojrzał po kolei na twarze wszystkich zgromadzonych wokół niego i zaczął mówić:
— Jestem Lioren. Wiecie, że to ja jestem odpowiedzialny za śmierć wielu tysięcy waszych braci i sióstr. To zbyt wielka zbrodnia, abym zdołał ją odpokutować, składam zatem moje życie w wasze ręce. Jednak zanim cokolwiek zrobicie, chcę powiedzieć, że żałuję, że jest mi bardzo przykro i pokornie proszę was o wybaczenie.
Zawstydzenie, które go ogarnęło, nie było wcale tak dotkliwe, jak oczekiwał. Tak naprawdę mu ulżyło i poczuł się o wiele lepiej.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
— Strażnik twierdzi, że nie widział, jak pan wchodził — powiedział naczelny psycholog niezbyt głośno, ale z wyraźną złością. — Pielęgniarki nie dostrzegły pana do chwili, gdy tłumek zebrał się wokół pana i zaczął coś wykrzykiwać. Gdy strażnik wszedł, by zbadać sprawę, powiedział mu pan, że nie ma się czym przejmować, bo to tylko dyskusja religijna, do której oczywiście może się włączyć. On tylko skomentował, że słyszał już cichsze zamieszki. Tarlanie znani są z braku poczucia humoru i słabego wyczucia sarkazmu, muszę zatem założyć, że mówił pan prawdę. Co właściwie zdarzyło się na tym oddziale? Czy może znowu stwierdzi pan, że to tajemnica?
— Nie — odparł cicho Lioren. — Rozmowy były publiczne i nie ma w niczego tajnego. Gdy kazał mi pan się zjawić, przygotowałem pełny raport…
— Proszę go streścić — warknął O’Mara.
— Tak jest. Gdy się przedstawiłem, przeprosiłem i poprosiłem o wybaczenie…
— Przeprosił pan? — przerwał mu psycholog. — To niezwykłe.
— Podobnie jak niezwykłe było zachowanie Cromsagian — stwierdził Lioren. — Biorąc pod uwagę rozmiary mej zbrodni, oczekiwałem gwałtownej reakcji, oni zaś…
— Miał pan nadzieję, że pana zabiją? — znowu przerwał mu O’Mara. — Taki był cel pańskiej wizyty?
— Nie! Poszedłem przeprosić. To wstydliwy akt dla każdego Tarlanina, gdyż zwykliśmy utożsamiać przeprosiny z próbą ucieczki od odpowiedzialności. Jednak nie tak hańbiący, jak odebranie sobie życia. Są różne stopnie hańby, moje zaś ostatnie kontakty z różnymi pacjentami przekonały mnie, że czasem wstyd pojawia się w niewłaściwych chwilach.
— Słucham dalej.
— Nie rozumiem jeszcze do końca, na czym to polega, ale odkryłem, że osobiste przeprosiny, nawet jeśli trudne dla przepraszającego, mogą czasem złagodzić cierpienie ofiary bardziej niż świadomość, że sprawca poniósł zasłużoną karę. Wydaje się, że zemsta, nawet w majestacie prawa, nie satysfakcjonuje ofiary. Że daje mniej niż szczere wyznanie winy. Słabiej łagodzi ból ofiary. Jeśli zaś po niej następuje wybaczenie, obie strony zyskują na tym bardziej niż w jakimkolwiek innym przypadku. Jednak gdy przedstawiłem się na oddziale Cromsagian, istniało duże prawdopodobieństwo, że zachowają się wobec mnie gwałtownie. Ja rozumiałem już wtedy, że tak naprawdę nie chcę umierać, gdyż obecna praca jest ciekawa i być może zdołam jeszcze sporo tu zrobić. Czułem jednak, że jestem im winien przeprosiny. I tak też uczyniłem. Nie oczekiwałem tego, co potem nastąpiło.
— Nadal twierdzi pan, że właściciel Błękitnej Peleryny Tarli zdobył się na przeprosiny? — spytał cicho O’Mara.
Lioren już odpowiedział na to pytanie, nie przerwał zatem relacji.
— Zapomniałem, że to cywilizowane istoty, które zostały zmuszone do walki przez niezależne od nich okoliczności. Walczyli po to, aby wzbudzić w sobie strach i móc płodzić dzieci. Zawsze zachowywali w tej walce kontrolę nad swoimi emocjami, nie ulegali złości ani nienawiści, gdyż w gruncie rzeczy kochali swoich przeciwników. Odczuwali każdą ich ranę, szanowali ich ból. Nie mogliby żyć w taki sposób, gdyby nie nauczyli się wcześniej przepraszać i wybaczać tym, którzy ich skrzywdzili. Na Cromsagu umiejętność wybaczania była warunkiem ich przetrwania.
Lioren przypomniał sobie pacjentów, którzy stłoczyli się wokół niego. Przez chwilę nie mógł z siebie wykrztusić słowa, przez emocje, które każdy inny szanujący się Tarlanin uznałby za przejaw hańbiącej słabości. On jednak wiedział już, że pewne rzeczy, chociaż wstydliwe, należy akceptować.
— Potraktowali mnie jak jednego ze swoich, jak przyjaciela, który wyrządził wielkie zło i ściągnął nieszczęście na ich rasę, ale ostatecznie wygrał. Oni… wybaczyli mi i byli wdzięczni. Bardzo jednak obawiali się powrotu na Cromsag — dodał szybko. — Rozumieli sens programu Korpusu i powiedzieli, że są gotowi do współpracy, jednak nie do końca uwierzyli jeszcze we własną zdolność życia bez nieustannej walki i napięcia oraz w to, czy los albo inna, niematerialna siła, w której istnienie wierzą, zezwoli im żyć w zupełnie inny sposób. Zasadniczo był to problem religijny. Opowiedziałem im o rasowej pamięci mieszkańców Goglesku, o szatanie pchającym ich do aktów destrukcji i o tym, jak radzi sobie ze sprawą Khone. Potem wspomniałem jeszcze o kłopotach Obrońców i jak mogłem, starałem się upewnić ich w przekonaniu, że zmiany są możliwe. Wszystko ze szczegółami opisałem w raporcie. Nie sądzę, aby psychologowie Korpusu nie dali sobie z tym rady. W każdym razie doszło do głośnej religijnej dysputy, którą przerwało dopiero pojawienie się strażnika.