Czasem zdarzało się, że mimo rozwinięcia sieci naziemnych i powietrznych patroli tubylcy nadal zabijali się nawzajem.
Lioren też trafił na podobną sytuację w obszarze, który wcześniej uznano za nie zamieszkany. Zapewne jednak Cromsagianie ukryli się w lesie przed patrolami. Lecąc nad opuszczonymi osiedlami, w pewnej chwili dostrzegł grupę sześciu walczących istot. Zanim ślizgacz z indiańską załogą zdołał wylądować na łączce pomiędzy dwoma budynkami, „wojna” dobiegła już końca i na trawie leżały tylko cztery bezwładne ciała.
Mimo rozległych obrażeń uczestników walki poznali, że mają przed sobą trzech mężczyzn i jedną kobietę. Mężczyźni już nie żyli, kobieta miała umrzeć lada chwila. Dracht-Yur wskazał na dwa krwawe ślady wiodące do drzwi jednego z budynków.
Dzięki swoim dłuższym nogom Lioren dotarł tam pierwszy. Zaraz za progiem ujrzał dwa zakrwawione ciała, zwarte na podłodze w morderczej walce. Były to wściekłe, zwierzęce zmagania. Lioren wcisnął środkowe kończyny między tubylców i próbował ich rozdzielić. Dopiero wtedy zorientował się, że nie ma przed sobą dwóch osobników męskich, jak sądził z początku, ale parę mieszaną, która była zajęta gwałtowną kopulacją.
Puścił ich i wycofał się pospiesznie, nagle jednak tubylcy oderwali się od siebie i rzucili na Liorena. W tej samej chwili nadbiegający Dracht-Yur wpadł na niego od tyłu, podcinając mu nogi. Kapitan upadł na plecy, tubylcy zwalili się na niego, a Nidiańczyk znalazł się gdzieś pod nimi. Przez moment walczył o życie.
W pierwszych dniach na Cromsagu stwierdzono, że tubylcy są zbyt osłabieni chorobą, aby konieczne było noszenie w ich obecności ciężkich skafandrów, cały personel Korpusu zdecydował się zatem przywdziać lżejsze stroje, które chroniły tylko przed chłodem, słońcem i ukąszeniami owadów.
Właśnie dlatego teraz Lioren pierwszy raz w życiu musiał walczyć o przetrwanie. Na jego planecie nie praktykowano tak barbarzyńskich metod rozstrzygania sporów; na dodatek atakujący wydawali się wyjątkowo silni i ranili go dotkliwie, powodując ból, jakiego nigdy jeszcze nie zaznał.
Osłaniając się przed kolejnymi ciosami i odpychając natarczywe ręce próbujące wyrwać mu z głowy szypułki oczne, zauważył, jak Dracht-Yur, który wydostał się spod niego, pełznie ku drzwiom. Napastnicy na szczęście go zignorowali, bo niewielki i porośnięty futrem Nidiańczyk nie miałby żadnych szans w podobnym starciu. Kilka sekund później Dracht ponownie zjawił się w progu, tym razem z przezroczystą maską na głowie. Dała się słyszeć cicha eksplozja granatu gazowego i ciała tubylców nagle zwiotczały.
Oba były pokryte rozległymi plamami zmian skórnych, ale chociaż przez dłuższą chwilę pozostawały w bezpośrednim kontakcie ze skórą Liorena, nie niosło to ze sobą żadnego niebezpieczeństwa. Patogeny danego ekosystemu nigdy nie atakowały istot zrodzonych pod obcymi słońcami.
Zastosowany przez Nidiańczyka gaz obezwładniający został odpowiednio dobrany do metabolizmu tubylców, na przedstawicieli innych ras działał wiec znacznie słabiej, Lioren nie stracił przytomności, chociaż nie mógł się ruszać. Patrzył więc tylko, jak Dracht nakłada opatrunki na większe rany i warknięciami wydaje jakieś polecenia do laryngofonu. Zapewne nakazywał pilotowi wezwać pomoc medyczną, czego Lioren mógł się tylko domyślać, gdyż jego własny translator został zniszczony podczas szamotaniny. Niewiele go to zresztą obchodziło; w tej chwili odczuwał tylko ból, wywołaną nim złość i osłabienie spowodowane nagłym spadkiem napięcia. Jego ciało nagle zaczęło domagać się snu, umysł jednak pozostawał jasny.
Przerywanie obcym kopulacji było poważnym błędem, jednak usprawiedliwionym, ponieważ nikt z przybyszów nie widział dotąd podobnego aktu w wykonaniu mieszkańców Cromsagu. Zakładano zresztą, że choroba i nieustanne zmagania nie zostawiają im na to wiele sił. Niemniej ich reakcja, a szczególnie gwałtowność ataku, zaskoczyła Liorena.
Na Tarli podobna aktywność, szczególnie podejmowana przez starszych, którzy byli ze swoimi partnerami od wielu lat, była zwykle publicznie celebrowana. Lioren wiedział jednak, że wiele gatunków Federacji preferuje odosobnienie i nie ma to zwykle żadnego związku z poziomem ich inteligencji czy ogólnego rozwoju myśli społecznej.
Lioren nie miał oczywiście żadnych osobistych doświadczeń w tej dziedzinie, jako że zaangażowanie na polu nauk medycznych pochłaniało go bez reszty i brakowało mu czasu na życie emocjonalne i związane z tym zaburzenia obiektywizmu. Jako dobry klinicysta, po prostu nie mógł sobie na to pozwolić. Gdyby jednak był zwykłym Tarlaninem, któremu ktoś przeszkodził w akcie miłosnym, mógłby zachować się szorstko i nieuprzejmie, na pewno jednak nie rzuciłby się na intruza z pięściami.
Mimo wszystkich przykrych doznań cały czas szukał wytłumaczenia tej dziwnej reakcji. Może tych dwoje wpełzło do budynku, aby mimo ran i osłabienia osłodzić sobie ostatnie chwile przed śmiercią? Na pewno było to działanie podjęte za zgodą obojga partnerów, jako że akt kopulacji był u nich zbyt złożony, aby można go było wymusić.
Nie wykluczało to możliwości, że kopulacja była skutkiem pobudzenia wywołanego wcześniejszą walką albo formą nagrody ze strony kobiety dla najlepszego wojownika. Istniało wiele historycznych przykładów podobnych zachowań, chociaż nie dotyczyło to na szczęście dziejów Tarli. Wszelako należało pamiętać, że tutaj obie płcie walczyły na równych prawach, chociaż zwykle tylko we własnym gronie.
Lioren zanotował w pamięci, aby przygotować szczegółowy raport o tym incydencie i dostarczyć go specjalistom od kontaktów kulturowych. Może oni znajdą jakieś wytłumaczenie i wpadną na pomysł, jak uniknąć podobnych konfliktów w przyszłości. Zakładając oczywiście, że tubylcy przetrwają, aby wstąpić kiedyś do Federacji.
Liorenowi nagle pociemniało w oczach. Przez chwilę widział jeszcze cztery odrębne obrazy wnętrza pokoju, gdzie Dracht-Yur opatrywał nieprzytomnych tubylców, po czym zły na siebie za taką słabość, zapadł w sen.
Nidiańczyk doglądał go w izbie chorych Vespasiana, aż najgłębsze rany zaczęły się goić. Przez cały ten czas musiał przypominać przełożonemu, że w obecnej sytuacji jest tylko pacjentem.
Nie mógł jednak odłączyć Liorena od systemu łączności ani nakazać mu zawieszenia kontaktów z całym światem.
Czas jakby stanął w miejscu, a sytuacja na Cromsagu z każdym dniem się pogarszała. Średnia liczba zgonów doszła do stu pięćdziesięciu na dobę, Tenelphi zaś nie nadlatywał. Lioren wysłał do Szpitala zakodowany sygnał nadprzestrzenny. Powtórzył go kilkakrotnie, aby na pewno udało się go odczytać po przebyciu tak wielkiej odległości. Przekazał, że personel na Cromsagu goni już resztką sił. Nie był zdziwiony, że nie otrzymał odpowiedzi. W Szpitalu z pewnością o tym wiedziano, patologia zaś nie miała nic nowego do powiedzenia.
Pięć dni później nadeszła wiadomość, że Tenelphi właśnie startuje i za trzydzieści pięć godzin powinien pojawić się na Cromsagu z pierwszą dostawą leku. Nie został on jeszcze do końca przetestowany pod kątem długofalowego oddziaływania, ale miał być skuteczny przeciwko najgroźniejszym objawom epidemii. Wraz z transportem wysłano też szczegółowe dane z ostatnich badań oraz oczywiście instrukcje stosowania samego leku.
Lioren natychmiast zaczął obmyślać najwydajniejszy system dystrybucji medykamentów. Dracht pozwolił mu z tej okazji przenieść się do centrum łączności pancernika, nie wyraził jednak zgody na powrót na powierzchnię planety. Radość przygasła, gdy statek kurierski przycumował u burty Vespasiana.