Antoni Ferdynand Ossendowski
Lenin
PRZEDMOWA DO TRZECIEGO WYDANIA.
Nareszcie!…
Skończyły się dość nudne i jałowe debaty w sali paryskiego „Club du Faubourg". Pan Leo Poldes zamknął posiedzenie i publiczność szybko opuszczała lokal klubu. Nie lubię tłumu i tłoku, więc wychodziłem na końcu.
Przypominając sobie treść mów i słuchając poszczególnych zdań, wypowiadanych przez wychodzących gości „Faubourgu", myślałem, że na bolączki życia współczesnego taki niewinny plasterek, jak ten krzykliwy i rozgadany klub, nie pomoże.
Słyszałem tu patetyczne, mocno trącające stęchlizną i naftaliną mowy hurra-patrjotów; wijących się, jak węgorze, demokratów; odbitych jednym i tym samym sztampem, standaryzowanych, „made by Engel's system" socjalistów, i brutalnych, arcy-grubjańsko myślących członków komunizującej grupy „Clarte", tworzących na poczekaniu teorje i hasła, i, – doprawdy, cała ta operetka budziła we mnie politowanie.
Teoretyczne roztrząsania zagadnień społecznych, pełne nieuleczalnej impotencji usiłowania wynalezienia ogólnej formuły dla „panaceum" poprawy życia ludzkości, ślepota, niewiedza istoty tego życia i jego chorej, bardzo chorej duszy, a obok plugawa demagogja, gdy to szubrawe usta mówią więcej niż mieści w sobie ambitny, nieokiełznany mózg, mowy nikomu niepotrzebne, oddawna przebrzmiałe, zimne, urzędowo-partyjne, śliskie, nieuchwytne lub wręcz kłamliwe, szantażem nakrapiane…
To też do „Faubourgu", na owe słynne debaty nie przychodzą ani ci, którzy widzieli nagłą klęskę nacjonalizmu i jego nieudane podrygi dla odzyskania dawnych placówek i wpływów, ani ci, którzy rozumieją zmierzch rozpanoszonego demokratyzmu, ani też ci, którzy powtarzają sakramentalny frazes Lenina: „A dziś nie czas na to, żeby ludzi głaskać po głowie; dzisiaj ręce opadają ciężko, by strzaskać czaszki"…
Nie mają tu nic do roboty ci „obywatele" i „towarzysze" wśród tłumu papug, gadających, zasłuchanych w potoczystość własnej mowy, tych czynnych lub przygotowujących się do czynu, obecnych i przyszłych członków „głosującej czeladzi" parlamentarnej…
Elokwencja i dowcip, chociażby gallijski, nie zbudują nowych przyciesi świata i nie przyniosą na nowe podłoże zbutwiałego, zmurszałego, zżartego przez „grzyb gmachu życia wieku, który już minął. Wskazówka zegara dziejowego tkwi jeszcze na ostatniej godzinie tego okresu, lecz nikt nie pamięta, że gong już ją wydzwonił i że wskazówka lada sekunda przeskoczy na następną czarną kreskę, odbijając nową minutę… minutę p o…
I właśnie w tej chwili dotarłem do szatni.
Ktoś głośno wymówił moje nazwisko i kilku paryskich i genewskich znajomych otoczyło mnie. Powitania, krzyżowe pytania, żarty i – wspólna wyprawa do „Cafe de la Paix"… W pewnej chwili jeden z moich przyjaciół zawołał:
– Ale, ale! Czytałem pańskiego „Lenina" po niemiecku! Mam wiele do pomówienia o tej książce!
– I ja czytałem! – dodał drugi.
W rezultacie okazało się, że wszyscy czterej znają tę pracę moją i jej cudaczne perypetje w Italji, gdzie przez pewien czas tkwiła na indeksie, aż, przeczytali ją rozumni ludzie, no, i dali dyspensę.
Zagraniczny inteligent jest człowiekiem naogół rycerskim i zawsze napadniętemu pokazuje broń, którą będzie z nim walczył. Z tego powodu moi znajomi najpierw sami wypowiedzieli swoje myśli, wątpliwości i zastrzeżenia.
Słuchałem uważnie, chociaż, coprawda, zbrzydło mi to oddawna.
Mego „Lenina" tak bardzo chwalono i tak gorąco ganiono!
Ba, jakiś ksiądz gardłował nawet za tem, aby tej książki nie dawać do czytania… dzieciom, szkoda, że nie dodał: – „i księżom niewysokiego poziomu umysłowego". Wtedy komplet do intercyzy byłby w porządku i nie wspominałbym o tym „krytyku w sutannie".
Doprawdy, mądrym człowiekiem był pewien rosyjski archirej riazański, o którym w swoich pamiętnikach wspomina Zabłocki-Dziesiatowski. Ten biskup, widząc ciemnotę niektórych duchownych, zabronił im objaśniać Ewangelję wieśniakom.
Posądził mnie ktoś o zbytnią „dobroduszność", dobroduszność autora, który do kałamarza nie dolewa cjanku potasu ani wybuchowej nitrogliceryny.
I inni też z udaną namiętnością lub zgoła nieuczciwą i śmieszną tendencyjnością (ze znakiem prawego, lub lewego kierunku) wypowiadali zdania, po wysłuchaniu których pukałem się w czoło i pytałem siebie: „Gdzie Rzym, gdzie Krym?"
– Lenin – to mocarz, figura największa w świecie współczesnym, człowiek, rozpoczynający nową historję ludzkości! – mówił z patosem Francuz. – A pan uczynił z niego zwykłego człowieka."
– No, bo przecież, Lenin jadł, pił, jak ten oto kelner, trochę kochał, oszukiwał, kłamał, mylił się, cofał. Nie cofał się jedynie przed zbrodnią, lecz takich typów chyba nie nazywa pan mocarzami, rozpoczynającymi nową historję ludzkości? – wtrąciłem.
– Romain Rolland, Barbusse, Duhamel, Mann, Wells nazywają go wielkim reformatorem! – rzucił Francuz, zwycięsko patrząc na mnie.
– Tak! – podtrzymał oponenta inny mój znajomy, Anglik. – Chociaż nie jestem, bynajmniej, zwolennikiem Lenina i oburzałem się w swoim czasie na Lloyd-Georga, że nawiązał on stosunki handlowe z Sowietami…
– Muszę bronić pana Lloyd-Georga! – rzekłem. – Ten pan nikogo nie oszukiwał, ale powiedział wprost: „Prowadzimy handel z kannibalami, dlaczegóż nie mielibyśmy handlować z Rosją Lenina?" Anglja podziela logikę swego premjera i handluje nadal z ludożercami i sowietami!
– No, tak! – odparł Anglik. – Ekonomiczna polityka nie zawsze toczy się po relsach moralnych przekonań, lecz chciałem powiedzieć, że, bądź co bądź, przedstawić Lenina, jako zwykły wytwór rzeczywistości rosyjskiej, – to albo przesadna oryginalność, granicząca z zuchwałością, albo też – tendencyjność, sarkastyczny pamflet!
– Ten obłąkany wampir, buntownik, płatny agent rewolucyjny w tak ciężkim okresie walki omal nie zburzył podwalin ładu, kultury, dyscypliny i przemysłu Germanji, a pan z taką ob-jektywnością filozoficznym spokojem analizuje tego człowieka, nadaje mu cechy ludzkie, -to wprost się w głowie nie mieści! – wypalił nacjonalista niemiecki.
– I ja też pojąć nie mogłem, – odezwał się amerykański dziennikarz, – w jaki sposób, ja-kiemi drogami logicznemi, „genialny" Lenin, marzący o elektryfikacji i zmechanizowaniu ciemnej, analfabetycznej Rosji, doszedł do zniszczenia materialnego dorobku swojej ojczyzny?! I wszystko w imię wolności i szczęścia uciemiężonych! W tem tkwi jakiś straszliwy, a chwilami ohydny paradoks!
Umilkli i patrzyli na mnie wyczekująco.
Nie miałem zamiaru po wysłuchaniu przemówień w „Club duFaubourg", wszczynać dysputy i chciałem się wymigać zresztą zupełnie słusznem i lojalnem oświadczeniem, że pisarz pisze to co widzi, co zna, słyszy, sprawdza, czuje, podpatruje oczami oraz tajemniczym, wzrokiem podświadomym, intuicyjnym, i co się rodzi w jego duszy, nieraz bez udziału woli. – Na tem jego obowiązki się kończą. Utwór jego rozpoczyna samodzielne istnienie, to znaczy, że jest czytany, obmyślany przez innych, krytykowany.
Jednak słowa – straszliwy paradoks – porwały mnie i zmieniły moje poprzednie zamiary.
– Powiada pan – paradoks?! W tem jest cała rzecz! Żyjemy w okresie, który z czasem historycy nazywać będą – „krótkim wiekiem paradoksu!" – zawołałem.
– Co to znaczy? – zapytali chórem.
– Od bitwy pod Waterloo do dnia, w którym rozgorzała wojna światowa, układała się epoka techniki i pokoju. Ludzkość rzuciła się z uporem obłędnym w wir pracy, produkując coraz większe bogactwa. Technika ulepszała wszelkie mechanizmy i zmniejszała ilość ludzi, bezpośrednio zajętych w przemyśle. Obok nagromadzonych bogactw tłoczyły się coraz bardziej groźne tłumy głodnych, zrozpaczonych ludzi, nie mających pracy, wzrastała zbrodniczość, prostytucja, a w dzielnicach biedaków, śmiejąc się z przepisów hygieny i sanitarji miejskiej, gruźlica i inne choroby nędzarzy, porywały coraz więcej ofiar – więcej niż za „dobrych, starych" czasów pańszczyzny, cechów i pracy w dusznych, ciemnych warsztatach, lub w fabrykach, nigdy nie wentylowanych, wolnych od wszelkiego dozoru lekarskiego, więcej nawet niż w katorżnych kopalniach Rosji carskiej lub w więzieniu gwiańskim. I o, dziwo! Zdawałoby się, że posiadające klasy i klasa nędzarzy powinnyby były oczy swoje zwrócić ku niebu, pierwsza – z wdzięcznością za obfitość „chleba powszedniego", druga – z błaganiem łzawem