Выбрать главу

– Nie wierzę, żebyś istniał i rządził światem, Ty – Bóg! Jeśli przebywasz w tajemniczej krainie, daj znak, objaw swoją wolę, chociażby gniew swój! Oto ja – Antychryst bluźnię przeciwko Tobie; przekleństwa i ohydne szyderstwa ciskam w oblicze Twoje! Pokaraj mnie, lub daj dowód, że istniejesz! Daj! Zaklinam Ciebie!

Długo czekał, nadsłuchiwał, pałającemi oczami wodząc po suficie i ścianach.

– Nakreśl na murze ogniste: „Mane, Tekel, Fares"! Błagam! Zaklinam! Cisza niezmącona panowała w pokoju.

Lenin słyszał tylko tętnienie krewi w skroniach i swój syczący oddech.

– Milczysz? – rzekł, zaciskając pięść. – Nie jestem więc Antychrystem, ale może, i Ty nie istniejesz? Jesteś prastarą, zgrzybiałą legendą, ruinami dawnej świątyni, w której straszy?… A gdybym był zwykłym śmiertelnikiem i zawołał na cały świat: „Pogardzam Tobą, bo… "

Wbiegli lekarze.

Lenin bełkotał słowa, roztargane na strzępy, pogmatwane; pianę miał na wargach; leżał zwieszony z łóżka, bezwładny, zimny.

Znowu mijały tygodnie walki ze śmiercią.

W krótkich chwilach przytomności Lenin z przerażeniem patrzył w pracy kąt pokoju, gdzie pozostały mosiężne haki od wiszących tu niegdyś obrazów świętych i szeroka smuga, zakopcona dymem lampki olejnej.

Coś szeptał. Lekarze starali się zrozumieć dźwięki, uporczywie powtarzane przez chorego, lecz były to słowa, nie mające żadnego znaczenia i takie dziwne w ustach Włodzimierza Lenina.

Drżąc i ukradkiem, bojaźliwie patrząc w kąt, powtarzał:

– Zjawa… zjawa… zjawa.

Niezawodnie gorączka zatruwała mózg, ukryty we wspaniałem czole, jak kopuła, podno-szącem się nad przenikliwemi, gorejącemi oczami. Bredził w malignie. Co chwila tracił przytomność.

W nocy, gdy pielęgniarka i Nadzieja Konstantynówna zasypiały, Lenn otwierał oczy i czekał, szczękając zębami i ciężko dysząc.

Sunęły przed nim lekkie mgły, niby nici przejrzyste, niby żałobny welon Heleny Remizo-

wej…

Przychodziła, blada, z twarzą wykrzywioną, z oczami, w których miotały się przerażenie i rozpacz, stawała nawprost wezgłowia i wyciągała czerwony skrawek papieru, z palącem się na nim słowem: „Śmierć"! Stała długo, głową potrząsała i groziła leżącemu, lub przeklinała, podnosząc ręce…

Odchodziła powolnie, a za nią sunęła naga postać Dory, okrytej falą czarnych włosów, zbliżała się do łoża, pochylała się nad nim i roniła na pierś Lenina krwawe łzy… W powietrzu drgała i tłukła się po kątach jękliwa, żałosna nuta:

– O – o – o – oj! – O – o – o – oj!

– Czy to burłaki ciągną krypę ciężką i jęczą pod chylącymi ich ku ziemi, tnącym barki sznurem mokrym? – miota się myśl dręcząca, chwiejna, usiłująca omamić, oszukać.

Z mgły zwisającej czołga się na kolanach, siwa, groźna Mina Frumkin, skarży się, szlocha bez łez i wśród zawodzeń i jęków ciska krótkie hebrajskie przekleństwo, ciężkie, jak głaz.

Za nią kroczy wysoki, blady, o oczach płomiennych Sielaninow… a tuż – tuż za nim car bez głowy… caryca, wyrywająca sobie bagnet, wbity w brzuch:…carewicz z twarzą krwią zalaną;…cały korowód miotających się, straszliwych zjaw… Skamłanie… szczęk zębów… syk urywanego oddechu… szamotanie się… westchnienia.

Nie! to jego zęby wydają zgrzyt ostry, jego gardło skamła, jęczy, jego pierś z sykiem dysze… to on, Włodzimierz Lenin chce się porwać z łóżka i słabnącemi ramionami, w oplocie bandaży, walczy z nadzieją Konstantynówną sanitarjuszką i dyżurnym lekarzem.

– Och! – wzdycha z ulgą i zapada w sen głuchy i ślepy. Nad ranem budzi się chory i znowu myśli.

Mętny świt sączy się przez szpary firanek; zjawy, spłoszone zalatującemi tu odgłosami z pałacu i korytarzy, nie przychodzą. Zaczaiły się gdzieś po kątach i czyhają, lecz wyjrzeć ze skrytek swoich nie śmią… przeklęte duchy nocne, mamidła dręczące!…

Po południu kazał przyprowadzić do siebie agenta „czeki" Apanasewicza i pozostał z nim sam na sam.

Patrzy w skośne oczy dyktatora nieznany Leninowi człowiek, jakiś dziwny, tajemnicy, jak wąż. Nie wiadomo, czy tylko spogląda nieruchomym wzrokiem, czy mierzy przestrzeń dla skoku.

Lenin szepce, ledwie poruszając ustami:

– Zjawy… umęczonych przychodzą do mnie… grożą, przeklinają… To nie ja zabiłem! To -Dzierżyński!… Nienawidzę go!… Torquemada… oprawca… szaleniec krwawy! Zabij go! Zabij go!

Chce wyciągnąć rękę do stojącego przed nim człowieka. Nie może. Zimne ręce ciężą mu, niby ołowiem nalane… Wargi zaczynają latać, język sztywnieje, występuje piana na usta i spływa na brodę, szyję i pierś…

– Za… tow… bra… Hel… złot… – szeleszczą bezładnie i rozpryskują się jęki, pomruki, bełkot… Lekarz odsyła agenta. Apanasewicz odchodzi, kiwając głową i szepcąc służalczo:

– Ciężko chory! taki cios… wódz narodu… jedyny… niezastąpiony…

Znowu pełzły jednostajne, długie dni gorączki i zrywającego się na krótko szału, wlokły się nieskończenie, ciężkie godziny omdlenia, nieprzytomnych szeptów, niewypowiedzianych skarg beznadziejnych, jęków głuchych, krzyków chrapliwych.

Miotał się Lenin i walczył z niewidzialnemi postaciami, które tłoczyły się koło jego łoża, zaglądały mu pod powieki, płakały krwawo nad nim, zawodziły ponuro, syczały, jak żmije…

Nie wiedział, że wybuchnęła przepowiadana przez niego w licznych mowach i artykułach rewolucja w Kilonji i lotem błyskawicy przemknęła po całej germanji, zmuszając Hohenzollernów do abdykacji, a armję niemiecką – do cofnięcia się poza Ren i do zawieszenia broni; nie przeczuwał, że już rozprysło się na części dumne imperjum Habsburgów i, że we wszystkich krajach wśród chaosu wypadków, sporów i zawieruchy rewolucyjnej podnosił głowę głoszony z Kremlu komunizm. Już przemawiał śmiało ustami Liebknechta i Róży Luksemburg w Berlinie; już nawoływali do dyktatury proletarjatu Leon Jogiches – Tyszka – w Monachjum, Bela Kuhn – w Budapeszcie, Majsza i Miller w Pradze, lecz głosów ich nie słyszał twórca i prorok komunizmu wojującego. Borykał się ze śmiercią.

W rzadkie chwile przytomności, bał się pozostać sam, a w nocy, widząc, że pielęgniarkę zmorzył sen, budził ją i błagalnie patrzał na nią, mówiąc tylko oczami, pełnemi gorących, niespokojnych błysków:

– Boję się… nie śpijcie, towarzyszko!

Wracając znagła do świadomości, a nie mogąc wydać głosu i nawet poruszyć ręką, drżał i z lękiem bezmiernym oczekiwał dręczących go zjaw. Przychodziły do niego i stawały z obydwóch stron łoża.

Inne widma, wyzierające zewsząd, trzęsąc się od złośliwego śmiechu, mknęły chyłkiem, znikając bez śladu w otchłani pustki bez kresu, zaczynającej się tuż przed źrenicami jego i uchodzącej w dal kosmosu.

Były to straszne zwidy, najstraszniejsze i najokrutniejsze.

Brat Aleksander, czerwono-siny, z wywalonym językiem obrzękłym i czarnym, ze stryczkiem, zaciskającym mu szyję, majaczył przed nim, jakgdyby kołysząc się na sznurze szubienicy i rzucał słowa niewyraźne, ciężkie i niemiłosierne. Rzęził, z wysiłkiem ruszając opuch-niętemi wargami i długim, sztywnym językiem:

– Ginęliśmy na szubienicach… w lochach Schlusselburga, w kopalniach Sybiru… Pestel, Kochowskij, Rylejew, Bestużew… Żelabow…Chałturin… Perowskaja… Kobalczych… ja – brat twój… i setki… tysiące męczenników – umieraliśmy z radosną, dumną myślą, że torujemy narodowi naszemu drogę do szczęścia… Lecz oto przyszedłeś ty… w proch, w nicość obróciłeś ofiarę naszą… zabiłeś w nas radość i spokój… Przygotowaliśmy drogę dla ciebie… zdrajcy… oprawcy… tyrana… Przeklęty bądź na wieki wieków!… Przeklęty!