Выбрать главу

Pewnego dnia z delegacją włościan z nad Wołgi przybył siwy, bezbarwny człeczyna, jakoś dziwnie ubrany, patrzący na Lenina zagadkowemi oczami, łagodnemi i przebiegłemi.

– Pewno jakiś sekciarz – pomyślał dyktator.

Chłopi zanosili zwykłe skargi. Ucisk, grabież, bezprawie, komisarze… słowa te powtarzali bez końca, ciągle powracając do nich.

Mały człeczyna, słuchając utyskiwać wieśniaków, uśmiechał się chytrze i szeptał:

– Próżność wszystko!… Dobrze jest i sprawiedliwie się dzieje. Ułoży się wszystko, sąsiedzi! Nie smućcie, nie siejcie troski w sercu Włodzimierza Iljicza… Niech rychło do zdrowia powraca!… Przed nim jeszcze wielka praca… nie skończona… wielka, oj, wielka!

Gdy delegacja żegnała Lenina i opuszczała jego pokój, siwy człeczyna podszedł do dyktatora i szepnął, ostro patrząc na niego:

– Pozwól mi, Włodzimierzu Iljiczu, pozostać i na osobności powiedzieć ci to, z czem tu przyszedłem.

– Zostańcie, towarzyszu! – zgodził się natychmiast Lenin, dla chłopów wyrozumiały, nigdy niezapominający o „potworze, osiadającym miljon głów", których ściąć nie mogłyby wszystkie „czeki" państwa proletarjatu.

Pozostali sam na sam.

Chytry uśmiech nagle zniknął z twarzy gościa. Wyprostował się i uroczystym głosem rzekł:

– Dawno nie widzieliśmy się, Włodzimierzu Iljiczu! Lenin spojrzał na niego pytająco.

– Dawno! – ciągnął człeczyna. – Raz tylko spotkaliśmy się… w Kokuszkino nad Wołgą… Herbatę z was piłem… Rodzice twoi zaprosili… Uczciwi ludzie byli, dobrzy…

– Ach! – zawołał Lenin i klasnął w dłonie. – Już wiem! Mały, chudy popik, przybyły na pogrzeb dziewczyny wiejskiej…

– Tak, tak! Ojciec Wissarjon Czerniawin… – kiwnął głową gość. – Brata waszego znałem… świeć, Boże, nad jego duszą…

– Na stare lata zmuszony byłem do roli się zabrać, bo popów nie macie w czci. Zaśmiał się cicho i tajemniczo.

Milczeli długo, mierząc się wzrokiem, przełapując każdy błysk oczu, każdą rodzącą się myśl. Pierwszy odezwał się pop:

– Przyszedłem wyrazić wam wdzięczność, Włodzimierzu Iljiczu! Wdzięczność ze szczerego serca, znającego miłość i noszącego w sobie zrozumienie głębokie.

To powiedziawszy, nagłym ruchem uklęknął i pochylił się nisko, czołem dotykając podłogi.

– Wdzięczność dla mnie? – wybuchnął śmiechem Lenin. – My waszych biskupów, popów i mnichów – darmozjadów przetrzebiliśmy i na cztery wiatry rozpędziliśmy. Cha! Cha! Koniec z tem! Amen! Wstańcie z kolan, jam nie ikona…!

Wissarjon Czerniawin wstał, uśmiechnął się chytrze i szepnął:

– Oj, nie koniec! Oj, nie koniec! Początek dopiero… Za to właśnie wdzięczność chciałem ci złożyć, pokłon do samej ziemi… – szepnął.

– Bredzisz, przyjacielu! – machnął ręką Lenin.

– Myślisz, że zabiłeś wiarę? – począł szeptać pop. – E-e, nie! Oni zrozumieli wszystko, wszystko! Wiedzą, jak trawa rośnie, słyszą, co rzeka szemrze! Porozumiewają się teraz rozważnie, ostrożnie, podejrzliwie, bez pośpiechu siły skupiają… Przemówią naraz wszyscy, a będzie to pomruk, który posłyszy cały świat! Zmuszą oni, aby pochylili przed nimi głowy buntem ogarnięci, nic nie miłujący robotnicy i komisarze, ludzie obcy z krwi lub ducha! Chłopi ciemni, których ty oświeciłeś, do życia powołałeś, dłonią twardą, spracowaną ujmą życie ojczyzny i poprowadzą bez wahań. Za to wdzięczność ci przynoszę, Włodzimierzu Iljiczu, od siebie – sługi Bożego, od „ziemi" i od duszy umęczonego za lud brata twego, Aleksandra Uljanowa. Przyjmij go, wszechmogący, miłosierny Boże, do przybytku świętych Twoich!

Lenin, robiąc straszliwy wysiłek, wstał i oparł się o stół rękami. Oczy miał szeroko rozwarte, a w nich miotał się strach dziki, obłędny

Stary pop oczy wzniósł do góry i szepnął z przejęciem namiętnem:

– Umieramy prześladowani, ścigani, umęczeni! Ach! Dobrze, szlachetnie i słodko dla surowej prawdy podlegać nienawiści bezwstydnych despotów, tyranizujących wolność w imię wolności, katujących duszę, aby poznała mądrość przedwieczną!

– Precz! – krzyknął Lenin i zatoczył się, jak pijany.

– Precz! – powtórzył chrapliwie i nagle, zgrzytnąwszy zębami, upadł na fotel w drgawkach. Coś zadzwoniło przeciągle, syknęło, pękło… Cały świat zawirował, w szalonej spirali

mknąc w otchłań wzburzoną, skotłowaną, gdzie snuły się czarne tumany i pełzły, niby blade węże, mgławice majaczące, kreślące w mroku zawiłe, tajemne zygzaki…

Mały, siwy człeczyna wyślizgnął się z pokoju i, ujrzawszy pielęgniarkę, rzekł do niej łagodnie:

– Idźcie do niego, siostro, snadź nie całkiem zdrów jeszcze nasz Włodzimierz Iljicz… Wyszedł spokojny, uśmiechnięty.

Ciężki i długi atak ponownie pozbawił Lenina przytomności i sił.

Uporawszy się z nim, długo pozostawał w zadumie, nie spostrzegając nikogo i nie odpowiadając na pytania obecnych.

jedna i ta sama, niedostępna myśl świdrowała, dręczyła mózg jego:

– Czyżby wysiłek mój poto był, aby doprowadzić lud do przeciwnego bieguna? Byłoby to szyderstwem losu… przekleństwem najstraszniejszem… Jakżeż ciężkie zwątpienia rzucił do duszy mojej ten pop szalony! Nie! Nigdy!

Zadzwonił trzy razy, gwałtownie, niecierpliwie. Wbiegł sekretarz.

– Piszcie, towarzyszu! – gorączkowym, chrapliwym głosem zawołał Lenin. – W Moskwie przebywa pop Wissarjon Czerniawin. Schwytać i rozstrzelać… dziś jeszcze!…

ROZDZIAŁ XXXI.

Lekarze nie wierzyli własnym oczom, patrząc na Lenina.

Gotowi byli myśleć, że stał się cud. Ten beznadziejnie chory człowiek, napół sparaliżowany, wpadający w obłęd, nagle się podniósł, wyprostował bary, uśmiechnął się chytrze i wesoło, jakgdyby mówił:

– Tylko ja jeden coś wiem, ale nikomu tajemnicy swojej nie powierzę! Wprost z łóżka prawie przeszedł do sali rady komisarzy ludowych. Był wielki czas po temu!

Komisarze, oprócz rzucającego się po całym froncie Trockiego i ponurego, upartego Stalina, potracili głowy.

„Białe" armje Kołczaka i Denikina odnosiły zwycięstwa nad komunistami. Wszystkie obietnice Lenina, rzucone na cały świat, zawiodły i nie zostały wypełnione.

Najpierw rozwiała się nadzieja na trwały pokój i zatwierdzenie socjalizmu w przeciągu dwuch miesięcy; nie sprawdziła się przepowiednia o zwycięskiej rewolucji w Niemczech. Powstanie proletarjatu, które istotnie wybuchnęło w Monachjum i Berlinie, runęło. Niemcy, kochający swój kraj i kulturę, niezależnie od tego, czy byli to oddani Hohenzollernom imper-jaliści, czy liberali, socjaliści, kierowani przez Scheidemanna, Adolfa Hitlera i Noskego, zdławili komunizm w zarodku. „Spartakusowcy" zostali zwyciężeni, a rozwścieczony tłum robotników, żołnierzy i oficerów znęcał się na ulicy nad Liebknechtem, Luxemburg i Jogichesem, przewożonymi do więzienia, gdzie wodzowie komunizmu zostali zamordowani.

Niemiecka republika przeszła do obozu najniebezpieczniejszych, bo idejowo zorganizowanych wrogów dyktatury proletarjatu.

Wnet za nią, zrzuciły bolszewickie jarzmo Węgry, Czesi i państwa bałkańskie; we Włoszech komuniści nie odważyli się nawet na proklamowanie powstania, chociaż po większych i mniejszych miastach motłoch uliczny, olśniony rozmachem rosyjskiej rewolucji, pokrzykiwał wesoło:

– Viva Lenin! Viva il bolcevismo!!

Lenin wiedział już o tem podczas swej choroby, czytając dzienniki i naradzając się z kolegami. Przedstawiono mu istotny stan rzeczy raz jeszcze, natychmiast po przybyciu jego do sali Rady komisarzy.