Z ulicy dochodziły ponure tony i tchnące zawiścią i groźbą słowa międzynarodowego hymnu proletarjackiego:
Jak należności słuszny zwrot! Lenin długo nadsłuchiwał; wreszcie zaklął, uszy zatkał palcami i biegał po pokoju, wyjąc:
– O-o-o! Mr. King! Mr. King!…
ROZDZIAŁ XXXII.
Upływały miesiące i przemijały, jak zły sen. Z ciężkiej mgły, wiszącej nad Rosją, wynurzały się potworne, apokaliptyczne postacie i ślad swój znaczyły krwią. Lenin nie widział tego, siedząc w zaciszu Kremla. Jednak nie tylko nad ludnością zawisła mgła nieznośna, jadowita.
Wszechwładny dyktator, opierający się na oddanej mu bezwzględnie partji komunistycznej, otoczony wierną gwardją, odczuwał ją, być może, po stokroć boleśniej.
Sto dwadzieścia miljonów Rosjan z biegiem czasu doszły do straszliwej, choć naturalnej obojętności. Nic już ich przerazić nie mogło. Kara śmierci nie wywierała żadnego wrażenia, przestała być batem, zmuszającym do spełnienia rozkazów rządu proletarjackiego. Jedni umierali, drudzy, z całym spokojem oczekując śmierci, biernie sprzeciwiali się woli panującej partji, uciskającej ich coraz bezwzględniej. Rosja jeszcze nie miała sił do nowego powstania, była znużona straszliwie; chłop, robotnik, inteligent wiedzieli, że niema nikogo, kto mógłby ująć w mocne dłonie ster państwa po komisarzach ludowych, gdyby tłum zrozpaczonych ludzi rozszarpał ich na ulicach Moskwy i Piotrogrodu. Kto żył, zaciskał zęby i czekał na cud, bez wzruszenia idąc pod mur widząc śmierć bliskich istot i dla opłakiwania ich nie mając łez.
Lenin przeżywał inne męki, być może, gorsze, o wiele straszniejsze, bo długie, nigdy nie ustające.
Widział upadek swego zuchwałego planu. Ratował go, jak mógł, za cenę rewolucyjnego sumienia, uroku i wpływu imienia swego.
Był zmuszony dopuścić kapitał cudzoziemski; terorem zniewalać robotników do pracy; kapitulować niemal codziennie przed włościaństwem, które, zwalczywszy „biedotę", coraz szybciej i wyraźniej tworzyło nową, potężną liczebnie burżuazję. „Ziemia" wyłoniła ze swego mrowiska ludzi rozważnych, przebiegłych i stanowczych. Umieli już wywierać nacisk na wszystkie instytucje bolszewickie i nawet przekształcać je.
Zrywały się powstania na Kaukazie, w Turkiestanie i wśród Kirgizów. Wprawdzie tłumiono je z całem okrucieństwem, lecz wywierały one szkodliwe dla Rosji wrażenie zagranicą i budziły nadzieje w innych narodowościach, zgnębionych przez rząd moskiewski.
Miasta, przemysł i sami komisarze pozostawali na łasce chłopów, karmiących nich niechętnie, pod przymusem i groźbą.
Krwawa robota „czeki" po zamordowaniu katolickiego księdza, prałata Budkiewicza, wywołała oburzenie całego świata cywilizowanego. Lenin był zmuszony zreformować tę instytucję, pozornie nadając jej inne oblicze i nazwę.
Wyczuwał dyktator, że w głębi partji rośnie zwątpienie w jego nieomylność, że grupa towarzyszy ze Stalinem i Mdiwanim na czele występuje z ostrą krytyką chwiejnej polityki Rady komisarzy ludowych.
Lenin marzył o możliwości nowej wojny, w ciągu której wszelkie metody rządzenia krajem znajdywały łatwe objaśnienie i usprawiedliwienie.
Przyczyn do wojny, mimo nieprzerwanych pogróżek, zbrodni i intryg Kremlu, nie było.
Europa zrozumiała, że bolszewizm zaplątał się we własnych sidłach i spokojnie czekała na rozgrywkę ostateczną.
Do pogrążonego w niewesołych myślach Lenina weszła osobista sekretarka dyktatora -Fotijewa.
– Włodzimierzu Iljiczu! – zawołała z wesołym śmiechem. – Przybyła na podwórze dziatwa z przytułku waszego imienia. Dzieci proszą, abyście wyszli do nich!
Lenin ociężale podniósł się z fotelu i otworzył drzwi na balkon. Na placyku wewnętrznym stała gromadka dzieci.
Wyglądały na najnędzniejszych żebraków w swoich łachmanach różnobarwnych, zniszczonych: dziewczynki – w dziurawych szalach na ramionach, chłopcy – w czapkach, z których wyzierały kłaki waty; dzieci bose, o szarych, złośliwych twarzach, ponurych oczach, otoczonych sinemi cieniami, trzymały w rękach czerwone chorągiewki z napisami komunistyczne-mi i portretami Lenina.
Ujrzawszy go, zaczęły wymachiwać czerwonemi skrawkami papieru i wykrzykiwać:
– Niech żyje Iljicz!
Rozległa się śpiewka „Międzynarodówki".
Lenin przemówił, patrząc na tę gromadę dzieci o ruchach ociężałych, leniwych i chorych:
– Młodzi towarzysze i towarzyszki! Wy będziecie wykańczać to, co my zaczęliśmy budować. Jest to szczęście ludzkości. Pamiętajcie o tem ciągle i nie traćcie sił na przywiązanie do rodziców, braci, przyjaciół. Zapomnijcie o miłości dla Boga, którego sfabrykowali popi-fał-szerze. Całe serce, całą duszę oddajcie na walkę o szczęście świata!
– Niech żyje Lenin! Lenin – ojciec nasz i wódz! – jak najgłośniej krzyknęli wychowawca i nauczycielka.
Dzieci wykrzykiwały coś niewyraźnego, śmiały się złośliwie i trącały się łokciami. Leninowi wydało się, że posłyszał piskliwy głos dziewczynki:
– Ojciec, a jeść nie daje!… Wciąż ziemniaki i ziemniaki… Do cholery ciężkiej! Delegacja, pokrzykując, opuściła dziedziniec kremliński, nie oglądając się na stojącego na
balkonie Lenina.
Dzieci szły przez całe miasto.
W drodze kradły jabłka, ogórki i chleb ze straganów; wykrzykiwały sprośne słowa i co chwila rozpraszały się na wszystkie strony. Jeden z chłopaków cisnął kamieniem w wystawę sklepową. Dziewczynka, może, trzynastoletnia, spostrzegłszy przechodzącego czerwonego oficera, szarpnęła go za rękaw i szepnęła, bezczelnie zaglądając w oczy:
– Daj rubla, to pójdę z tobą… Wreszcie doszli do przytułku.
Był to mały pałacyk, opuszczony przez właściciela i zarekwirowany przez władze. Nad frontem, opierającym się na czterech kolumnach, wisiała biała płachta z napisem: „Przytułek dla dzieci imienia Włodzimierza Iljicza Lenina".
Słońce zapadało za drzewami parku i wysokiemi kamienicami.
Dzieci z hałasem wchodziły do pięknej niegdyś sali. Teraz panowały tu zniszczenie, zaduch i brudy. Ściany, posiekane przez kule, powalane tłuszczem i upstrzone komunistycznemi hasłami, pomieszanemi z ohydnemi napisami; szerokie prycze w dwa piętra, niczem nie okryte, pełne kurzu, śmieci i śladów zabłoconych nóg, ciągnęły się dokoła.
Wychowawca zapalił latarnię naftową, a jeden z chłopców postawił na stół miskę gotowanych ziemniaków.
– Ścierwo! – warknął siedzący na pryczy wyrostek. – Tylko na kartofle mogą się zdobyć! Niech ich czarna śmierć wydusi!
Po kolacji dziewczynki i chłopcy zaczęli wchodzić na nary, podkładając pod głowę zwinięte łachmany, złorzecząc i bluźniąc co chwila.
Do pokoju bez szmeru wślizgnęła się dziewczynka lat czternastu. Była lepiej od innych ubrana.
Milczała, patrząc poważnie i surowo piwnemi oczami.
– Gdzieżeś się wałęsała, Lubka! – okrzyknął ją wyrostek, prawie nagi, bezwstydnie rozwalony na pryczy. – Jeżeli będziesz mnie zdradzała, ja ci zęby powybijam!
Splunął i zaklął ohydnie.
Lubka, nie odpowiadając, rozebrała się i cicho wsunęła wiotkie ciało swoje pomiędzy wyrostkiem, a dziewczynką, leżącą w skulonej postawie. Na sali zapadło milczenie.
Rozlegał się tylko głośny oddech zasypiających i śpiących dzieci. Za piecem darł się świerszcz.
Gdzieś niedaleko zawył żałośnie piesek, cienko, jękliwie. Ciszę przeszył syczący, urwany szept: