Выбрать главу

– No, no, Lubka…

– Zostaw mnie! – prosiła dziewczynka.

– Stęskniłem się do ciebie… no, nie broń się… przecież nie pierwszy raz… Lubka, ty -najmilsza ze wszystkich… Pocałuj… nie broń się!

– Zostaw mnie! – szepnęła gorąco. – Dziś nie mogę, Kolka!… Byłam z mamą w cerkwi… Biskup odprawiał nabożeństwo… bardzo piękne nabożeństwo… wszyscy śpiewali… Popłakałam się…

– Głupie brednie!… – zaśmiał się Kolka. – Wiara top – opjum dla ludzi… trucizna. Chodź-że już… chodź…

– Nie chcę! Nie rozumiesz, że dziś nie mogę? – zawołała groźnie. Zaczęli się szamotać, dysząc ciężko i miotając przekleństwa. Dzieci zaczęły się budzić i kląć.

– Spać nie dają, psy parszywe! Kolka wpadł we wściekłość.

– Acha! Toś ty taka? – krzyknął. -Pluć chcę na ciebie – plugawkę! Nos zadziera… Obejdę się bez ciebie, ale ty popamiętasz mnie, padło! Mańka, do mnie!

Jakaś naga postać, ciągnąc za sobą brudne łachmany, przeskoczyła przez leżące dzieci i ze śmiechem upadła na pryczę tuż przy wyrostku.

– Niech patrzy ta wywłoka, jak się kochają uczciwi komuniści! – krzyknął Kolka, obejmując dziewczynę.

Dzieci podnosiły się ze swoich miejsc i otoczyły miotające się ciała towarzyszy. Patrzyły błyszczącemi oczami, zaciskając zęby i głośno oddychając.

Dopiero po północy w „przytułku dla dzieci imienia Włodzimierza Iljicza Lenina" zapanowała cisza. Wszystko spało.

Tylko jedna postać, skulona pod dziurawą, poplamioną kołdrą, cicho płakała, podnosząc ramiona i wzdychając żałośnie. Była to Lubka.

Przeczuwała coś niedobrego i była obrażona w swoich uczuciach, które ogarnęły ją w cerkwi, gdzie tajemniczo płonęły żółte języki świec woskowych, rozbrzmiewały głosy chóru, a biskup, siwy i dobrotliwy, przenikliwym głosem mówił śpiewnie:

– Przeminą dni męki i plagi, przyjdzie Chrystus Zbawiciel i rzeknie: „Błogosławieni maluczcy, albowiem dla nich jest królestwo niebieskie Ojca mego!"

Usnęła we łzach i westchnieniach.

Gałas przebudził ją. Dzieci wstawały, klnąc i krzycząc kłótliwie. Kolka bezwstydny, nagi, obejmował i szczypał Mańkę.

Nikt się nie mył i nie czesał. Jeden tylko z chłopaków, okryty błotem od stóp do czubka bezbarwnej głowy, nalał wody do miski, pozostawionej po zjedzonych ziemniakach, i mył

nogi.

Wniesiono imbryk z herbatą, blaszane kubki i pokrajany na równe kawalki chleb. Dzieci zaczęły się pożywiać.

Ujrzawszy wchodzącego wychowawcę, Kolka zawołał:

– Towarzyszu! Lubka Szanina była wczoraj w cerkwi. Żądam sądu nad nią, bo sprzeniewierzyła się zasadom komunistycznej młodzieży!

Sąd odbył się natychmiast tuż przy stole, gdzie stał wykrzywiony imbryk i zardzewiałe, brudne kubki.

Lubka została pozbawiona prawa korzystania z dobrodziejstw „przytułku imienia Lenina". Po chwili stała na ulicy i oglądała się bezradnie.

Nie wiedziała, co mam ze sobą zrobić. Iść do matki, która sama przymierała z głodu, nie śmiała.

Bezwiednie skierowała się do miasta.

Na rynku, gdzie każdego ranka przyjeżdżali chłopi z kapustą, ziemniakami i chlebem, zamieniając produkty wiejskie na różne przedmioty i ubranie, Lubce udało się niepostrzeżenie porwać ogródek. Pobiegła z nim w stronę ludnych ulic.

Na Dmitrowce spotkała bandę dzieci i wyrostków.

Zaczepiły ją i wypytywały o Moskwę.

Szły ze wsi i z małych miasteczek. Bezdomni i głodni przybyli do stolicy, gdzie łatwiej było o pożywienie.

– Będę się opiekował tobą! – rzekł czarny, jak cygan, wyrostek, szczypiąc Lubkę w udo.

– Dobrze! – odparła, krzywiąc się z bólu. – Ja wam pokażę Moskwę.

Życie już nauczyło ją, że bez opieki nie można przeżyć nawet jednego dnia i że opiekę należy okupić.

– Będziemy żyli ze sobą – dodał wyrostek. – Na imię mam Szymon, nazywaj mnie -Sieńką… Ale pamiętaj, jeżeli zdradzisz mnie, – zatłukę!

– Dobrze! – zgodziła się natychmiast.

Chłopak wypytywał o jej los, a posłyszawszy krótką, zwykłą opowieść, zaśmiał się głośno i zawoła:

– A ja od rodziców uciekłem, oby ich trąd zżarł, bo zwęszyłem, że czas dać nura! Głód u nas w domu był, aż wspominać straszno! Zmarniała i umarła babka, a po niej młodsza siostra… Pewnej nocy widzę, że ojciec bierze siekierę i trach! brata mego w łeb. Później cały tydzień syci byliśmy… Tylko ja na swoją kolej nie czekałem… Niech oni tam się źrą ja wolę inaczej…

Dzieci przebiegały tłumnie ulice, gapiły się na Kreml i na bramę Iwerską, gdzie pod największą świętością Rosji – cudownym obrazem Matki Boskiej widniał czerwony napis: „Wiara i Bóg" – opjum dla narodu!"

Banda żebrała, całą gromadą otaczając przechodniów i skamląc, wystawała godziny całe przed oknami jadłodajni, bijąc się o rzucone im kości i kawałki chleba; czyhała na właścicieli straganów i porywała, co się dało; chłopcy zapuszczali zręczne, małe dłonie do kieszeni wsiadających do tramwaju ludzi; dziewczynki ścigały młodych mężczyzn i znikały z nimi w bramach domów. Powracały ociężałym krokiem, dzwoniąc srebrnemi monetami.

– Słuchaj, Lubka! – szepnął czarny wyrostek. – Widzisz tego starego wywłokę? Już dwa razy obejrzał się za tobą… O! jeszcze… Widzisz? Oko zmrużył… Przejdź-no koło niego… Może zarobisz…

Dziewczynka sprężystym krokiem dogoniła starego człowieka o czerwonej twarzy i porozumiewawczo spojrzała na niego.

Ukryła się w bramie. Poszedł za nią. Wkrótce szli razem. Lubka krzyknęła:

– Sieńka, gdzie mam czekać na ciebie?

– Na Czerwonym Placu! – odkrzyknął i machnął ręką. Tak minęło lato i jesień.

Dzieci spędzały noce na ławkach, stojących na bulwarach, pod mostami, w parkach, lub za miastem, tam – gdzie niegdyś zwożono śmiecie miejskie. Przyszły mrozy i wiatry zimne.

Śnieg przykrył grubą warstwą podziurawione dachy, zniszczone jezdnie i chodniki stolicy.

Dzieci każdego wieczora biegły na Czerwony Plac, Twerską Kuznieckij Most i Arbat, -jedyne ulice, podtrzymywane dla cudzoziemców w porządku.

Napływały tu rzesze bezdomnych ludzi. Ci walczyli krwawo o miejsce przy zgaszonych, lecz jeszcze gorących piecach asfaltowych, przy ogniskach dla rozgrzania przechodniów.

Czarny Sieńka, którego nazywano „atamanem" za postrach, który siał wśród innych, prawie zawsze wywalczał dla siebie i Lubki najlepsze miejsce. Jednakże nieraz zmuszeni byli spędzać noce w ustępach publicznych, w skrzyniach na śmiecie, w suterynach opuszczonych, zawalających się kamienic, w studniach kanalizacyjnych, drżąc z zimna i szczękając zębami.

Ciągle głodni i zrozpaczeni chłopcy, pod dowództwem Sieńki, napadali na przechodniów, rozbijali sklepy i staczali walki z innemi bandami, bijąc się na noże i kastety.

Podczas napadów nocnych patrole zabiły i poraniły kilku chłopaków z bandy „atamana".

Przed świętami Bożego Narodzenia srożyły się straszne mrozy, a z niemi – niedostępny towarzysz – głód.

Ulice były puste ledwie przykryte łachmanami dzieci nie śmiały się wynurzyć się ze swoich skrytek.

Sieńka odnalazła na śmietniku miejsce, gdzie zwożono gnój koński. wykopano w nim doły i urządzono ciepłe schroniska.

Pewnego wieczora Sieńka powrócił z wywiadu.

– Hej, hołoto! – krzyknął. – Będziecie mieć wyżerkę. Na śmietnik wyrzucono dziś ścierwo końskie. Ruszajmy na kolację!

Z wesołemi okrzykami wybiegły dzieci ze swoich dołów, nad któremi unosiła się ostro pachnąca para, i otoczyły trup konia.

Nożami dziobały i krajały zmarznięty kadłub, zębami szarpały i odrywały kawały ciemnego padła. Przez kilka dni banda była syta i szczęśliwa.