Выбрать главу

jotka! Cha! Cha!

– Te kobiety mieszkają tu? – spytał Piotr.

– Nie! – zaprzeczył milicjant. – Jesteś na bankiecie, czy raucie u ormiańskiego bogacza z Turcji, Awanesa Kustandżi, wśród jego przyjaciół i gości. Widzisz tamten stolik przy oknie? Tam szulerzy przegrywają w tej chwili tysiące dolarów do tego czerwonego wieprza… Jest to fabrykant niemiecki… Wygrał dużo, a biedaczyna nie wie, że przegra wszystko, co zarobił w Rosji, bo sprzedał dużą partję aspiryny, salwarsanu, opjum i kokainy… W tem jest polityczna idea, mój drogi! Mamy „nep", czyli nową ekonomiczną politykę. Dopuszczamy cudzoziemskie kapitały, ale dochody z nich, o ile nie można ich skonfiskować, zarekwirują w sposób „prywatny" szulerzy, lub te piękne, a niebezpieczne odaliski, wkońcu zaś dostojny Ku-standżi zerwie swój haracz.

Piotr Bołdyrew obejrzał się po sali.

Przy wejściu milicjanci Burowa pili koniak i zajadali chlebem z kiełbasą.

Przy stolikach szła gra, krążyły pieniądze, brylanty i szklanki z winem; małe, nagie dziewczynki siedziały na kolanach gości i bezwstydnie tuliły się do nich, dziecinnemi głosikami śpiewając sprośne piosenki i opowiadając ohydne anegdotki.

Po sali przechadzał się uśmiechnięty Kustandżi, ogromny, do słonia podobny Ormianin.

Na lśniącej się twarzy, okrytej czerwonemi plamami i wrzodami, zwisał gruby, fioletowy nos, zasłaniający wierzchnią wargę. Małe, czarne i przebiegłe oczy świeciły się drapieżnie, wszystko widząc, nad wszystkiem czuwając.

Podszedł do Burowa i rzekł piskliwie:

– Dziś marny dzień… Żadnego zarobku!

– Widzę! – odparł wesoło milicjant. – Oszczędzę was, towarzyszu, na dzisiaj! Zapłacicie mi tylko trzysta dolarów. Bagatelka, wobec tego, że Niemiec Brandt zostawi u pana dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, a ten młody Amerykanin Savey, co to pięknie tańczy i gwiżdże. -co najmniej pięćdziesiąt tysięcy. A inni? A to, co przewinie się przez gabineciki i czarny buduar pięknej pani Kustandżi?… Nie! Trzysta dolarów – to drobiazg…

– Aj – aj – aj! – zapiszczał Ormianin. – Towarzyszu, prędko będziecie miljonerem, jak Rotschild!

– Wtedy do was na bankiet i raut nie przyjdę! – odparł Burow, klepiąc gospodarza po ramieniu.

Kustandżi wcisnął di kieszeni kurtki milicjanta paczkę banknotów.

– Napiszę protokół, że dokonana rewizja nie wykryła nic karygodnego – rzekł Burow. -Chcę pokazać memu przyjacielowi wasz pałacyk, towarzyszu Kustandżi!

– Bardzo proszę! Może winka, koniaczku? – zaproponował Ormianin.

– Nie, dziękujemy… jesteśmy abstynentami surowymi! – zaśmiał się Burow.

– Aj – aj – aj! Napróżno! – cmokając głośno, mruknął Kustandżi. – Może jutro już żyć nie będziecie, poco się krępować… Aj – aj – aj!

Ormianin pobiegł na spotkanie nowych gości.

Byli to jacyś zupełnie prości ludzie, a ich groźne, drapieżne twarze i śmiałe oczy zwracały na siebie uwagę.

– Chi – chi! – cicho zaśmiał się Burow. – Wesoło tu dziś będzie! Przybyli bandyci, a ci z nimi sam herszt Czełkan. Nie bój się! Nikogo rabować nie będą ci dżentelmeni. Wczoraj udała się im pewna dochodowa impreza… Przyszli się rozerwać, grać w karty, hulać, bo co mają robić z pieniędzmi? I tak jutro wpadną w ręce „czeki"; sami pójdą pod mur, a pieniądze, jeżeli coś zostanie z nich, – do kieszeni towarzysza Guzmana, prezesa tej wielce szanownej instytucji!

– O ile zrozumiałem, to Kustandżi dał ci… łapówkę? – szeptem zapytał Bołdyrew.

– Fi, jakie burżuazyjne słowo! – odparł ze śmiechem Burow. – Zapłacił mi okup. A cóż ty myślisz, że ja całe życie zamierzam spędzić w tem bagnie komunistycznem? O, nie, mój drogi! Uciułam sobie kilka tysięcy dolarów i drapnę zagranicę. Dość już mam tych zbrodniarzy i oszustów?

Piotr z podziwem patrzył na kolegę. Pycie i jego ugniotło i przerobiło na swoją modłę, -inaczej, niż jego brata Grzegorza i rodzinę Sergejewych.

– Nie sądź, a nie będziesz osądzony… Spytał kolegę już spokojnym głosem:

– Jak to może być, że bandyci wchodzą do lokalu, w którym znajduje się milicja?

– Cha – cha! Oni wiedzą, że Kustandżi już tę sprawę załatwi spokojnie! – zaśmiał się Burow. – Ale chodźmy! Pokażę ci lokal. Wart jest obejrzenia! Jestem przekonany, że nic podobnego nie istnieje na całym świecie… Może w Buenos-Ayres, bo Kustandżi przysięga, że naśladował najlepsze wzory argentyńskie. Myślę jednak, że łże…

Szli długim korytarzem. Z obu stron jego ciągnęły się pokoje, wspaniale przybrane kobiercami, wschodniemi tkaninami, wzorzystemi poduszkami, zwierciadłami. Drzwi, zasłonięte przezroczystemi draperjami, pozwalały widzieć wszystko, co się działo w półciemnych przytułkach rozpusty.

Przychodzili tu goście z sali gry i z dancingu, przyglądali się z zaciekawieniem, z podnieceniem w oczach i robili głośne uwagi, żartując i śmiejąc się.

– Kraj, w którym rozpusta tak bezczelnie się panoszy, skazany jest na zagładę! dziwnie poważnym głosem zauważył Burow.

Piotr ze zdumieniem podniósł na niego oczy. Milicjant, nie zmieniając tonu i patrząc ponuro, mówił:

– Zgasili wiarę, pozamykali i zbezcześcili kościoły, ikony święte sprzedali do muzeów zagranicznych. Gwałt i rozpustę uczynili religją swoją. To musi się zemścić! Tem bardziej, że Lenin zupełnie szczerze, jak fanatyczny asceta, pędzi życie moralne, skromne i proste, wierzy niewzruszenie, obłędnie niemal, iż dąży do szczęścia ludzkości… Jest w tem wszystkiem djabelski fałsz, odurzająca ludzi trucizna, tumaniąca mózgi i paraliżująca wolę. Gdyby Lenin przyszedł do Kustandżi, nie wątpię, że palnąłby mu w łeb, a później – sobie!

Przeszli do „czarnego buduaru". Była to spora sala o wielkiem lustrze na suficie. Ściany, draperje, kobierzec – wszystko czarne; na tem tle ponurem wisiały w białych ramach ciemne sztychy, przedstawiające sceny pornograficzne, straszne, wymyślne, przejmujące dreszczem.

Na niskich otomanach, stosach poduszek i wprost na kobiercu leżeli goście, trzymając w objęciach nagie, wiotkie ciała dziewczynek.

Białe, cienkie ramiona ich, niby japońskie hafty jedwabne na czarnem tle, majaczyły co chwila. Leniwie, ociężale pochylały się nad stolikami i wrzucały do wysokich kieliszków z likierami drobne pastylko kokainy, lub podawały srebrne tabakierki z odurzającym, zatrutym proszkiem do wąchania.

Goście powoli wpadali w błogi stan półomdlenia. ściskając małe, rozpustne dziewczynki, leżeli z rozmarzonemi twarzami i oczami szeroko rozwartemi, które widziały przed sobą bladą zjawę śmierci.

Niektórych porywał szał obłędny, zmuszał do krzyków, wybuchów śmiechu, ryku zwierzęcego. Ci rzucali się na służebnice, drapali ich białe ciała, gryźli cienkie szyje i gnietli w lubieżnym uścisku, podniecając się jękami i krzykami bólu.

– Chodźmy stąd, chodźmy! – szepnął Piotr i biegł po korytarzu, jakgdyby złe, chore widma goniły go.

Na sali dancingowej tańczono namiętne tango. Młody Amerykanin, zagłuszając pianolę, wygwizdywał melodję, patrząc nieprzytomnie na wyślizgującą mu się, jak wąż, tancerkę.