Выбрать главу

Znowu woła, krzywiąc blade, drżące wargi.

Nie słyszy swego głosu…

Chce krzyknąć – nie może…

Jakżeż straszliwie boli i płonie głowa!

Przyszedł drugi, jeszcze cięższy atak paraliżu i utrata mowy.

Przewieziono Lenina do pałacyku w Gorkach pod Moskwą.

W Kremlu, nawet chory, nie mogący słowa wyrzec sparaliżowanym językiem, był dla Stalina i Trockiego zawadą, bo czytał dzienniki, słuchał doniesień swojej sekretarki Fotiewoj i Nadziei Konstantynówny, wołał komisarzy, trząsł nad głową zdrową lewą ręką i bełkotał bezładnie, śliniąc sobie brodę.

W Gorkach pozostawał zdala od walczących przeciwników.

Obaj mogli bezkarnie posługiwać się urokiem dogorywającego fetysza, którego imieniem nazwali Piotrogród.

Lenin rozumiał, że umiera. Pojmował, że już pozostał samotny. Potok dziejowy ominął go i mknął swojem łożyskiem.

Miał znaczenie hasła, otwartej, jeszcze żywej księgi nowego proroctwa, objawionej ewan-gelji podnoszących bunt niewolników.

Pod tą ewangelją napisał już straszne słowo: „Koniec".

Wdzięczni uczniowie nazwali północną stolicę jego imieniem – „Leningrad".

– Śmierć…

Nie chciał zniknąć z tego świata, nad którym zakreślił szeroki, krwawy łuk, jak nieznana kometa złowróżbna.

Nieprzebrana potęga czaiła się jeszcze w mózgu i sercu Włodzimierza Lenina.

Zaczął chodzić, uczył się pisać lewą ręką, specjaliści – lekarze wykonywali razem z nim ćwiczenia, ułatwiające powrót mowy.

Odwiedzali go komisarze, słuchał ich i pojmował wszystko.

Nie mógł tylko odpowiedzieć, rozpaczliwie wymachiwał ręką i ryczał głucho.

Wyjeżdżając na spacer, patrzył na skrzące się zaspy śnieżne, na białe, nagie i smutne brzozy.

Jakieś wspomnienia budziły się w nim.

– Ach, tak! Białe ciało nagiej Dory… A później – krwawe łzy… dwie czerwone, gorące strugi.

– Apanasewicz, zabij Dierżyńskiego! – bełkoce.

Nadzieja Konstantynówna, słysząc rzężenie, pochyla się nad nim i pyta:

– Czy nie czujesz zimna?

Głowa płonie, miotają się myśli w kopulastej czaszce, a każda, jak ostra drzazga, rani, drapie, krwawi mózg.

– Ratunku! – krzyczy pomrukiem niezrozumiałym, a z ust przekrzywionych wybiega struga piany.

Powróciwszy do domu, położył się do łóżka. Cierpiał na bezsenność oddawna…

– Jak Dzierżyński… – myślał Lenin z rozpaczą. Patrzył w sufit przez całe dnie i całe noce.

Biała płaszczyzna rozszerzała się, rozlewała, biegła w bezkresną dał.

– To już nie sufit! – myśli Lenin. – Cóż widzę przed sobą…? Całym wysiłkiem woli przygląda się, mrużąc lewe oko…

– Ach! To Rosja… Ależ jaka blada, bez kropli krwi w znękanem ciele… Cała w ranach… Nie! To groby… groby bez końca… nieznane, bez krzyży…

Poruszyło się nagle olbrzymie cielsko blade.

Stało się podobne do wydętego brzucha zdechłego konia, tego, co niegdyś leżał w lesie za płotami Kokuszkina nad Wołgą.

Rośnie, pęcznieje i – pąka z hukiem…

Z wnętrza kadłuba wypadają straszne, sine, opuchnięte, z odwalającą się skórą trupy…

Helena Remizowa… złotowłosa Helena… Sielaninow… Wissarjon Czerniawin… Dora… Mina Frumkin… Wołodzimirow… Piotruś…

Za nimi wychodzą Trockij, Dzierżyński, Fedorenko, Chalajnen i wesoły, zacierający ręce malutki profesor z butelką, pełną bakteryj paraliżu…

Stanęli i chórem krzyknęli przeraźliwie głośno, zgrzytliwie:

– Niech żyje rewolucja! Niech żyje dyktatura proletarjatu! Niech żyje wódz nasz – Włodzimierz Lenin! Hurra-a-a!

Ktoś promienny stanął między nim, a towarzyszami.

Złociste włosy, spadające na ramiona, połyskują w blasku słońca, jasna broda spływa na białą szatę, podniesiona ręka wskazuje na niebo. Cichy głos brzmi surowo:

– Zaprawdę powiadam wam, że uczynione w imię miłości zważone zostanie wagą nie waszej sprawiedliwości, sądzone i wybaczone!

Lenin zbiera siły, opiera się na łokciu i bełkoce:

– W imię miłości, Chry…

Piorun wytryskacz oczu promiennej postaci, oślepia, uderza.

Pada Lenin i rzęzi, już nic nie widząc i nie słysząc, czuje tylko, że toczy się coraz szybciej i zawrotnej; mrok otacza go i pochłania resztki myśli, echa uczuć…

W godzinę potem nad Kremlem obok czerwonej chorągwi powiewała czarna… – zwiastun śmierci.

Ognisty krwawy łuk zgasł, a niszcząca bryła nieznanej komety utonęła w otchłani ciemnej bez dna, bez brzegów.

ROZDZIAŁ XXXVI.

Na Czerwonem Placu naprzeciwko katedry św. Bazylego Błogosławionego, najeżonej kopułami połyskującej barwną emalją ścian, łączącej w sobie przesyt Bizancjum z barbarzyńską pychą wschodu, powstał dziwny budynek.

Drewniany, jednobarwny, geometrycznie pierwotny, ciemny, prawie czarny. Tworzą go ściśle określone płaszczyzny, bryły ciężkie, bez polotu wyobraźni i natchnienia.

Tak budowali przed tysiącleciami jęczący niewolnicy w Neniwie i Babilonie, tak wznoszono świątynię Salomona i pałace władców Egiptu. Ciężko i groźnie, bo wśród wznoszonych murów siedzibę miały straszliwe bóstwa z Tygrysu, Eufratesu, z ziemi Chanaańskiej i Akkad, albo bogom surowym równi królowie czterech stron świata, potomkowie Assura, Bela, Ra -słońca niszczącego.

Na frontonie widnieje jedno tylko słowo „Lenin".

Tu złożono zabalsamowane zwłoki dyktatora proletarjatu.

W trumnie szklanej, w bluzie wojskowej, z gwiazdą orderu „Czerwonego Sztandaru" na piersi, spoczywa Lenin.

Żółta, pergaminowa skóra jeszcze bardziej podkreśla mongolskie rysy twarzy; zaciśnięta prawica, nieustępliwa i zawsze do ciosu gotowa, nie zmiękła w obliczu śmierci i pozostała jako młot kowala-burzyciela.

Zdawać się mogło, że grobowiec groźnego Tamerlana, został przeniesiony z serca Azji tu, do Moskwy, gdzie panowali przez stulecia całe potomkowie Dżengiza – mongoła, pół-tatar-scy kniaziowie moskiewscy i nareszcie w wieku XXX-ym – pół-Mongoł, myślą powracający do niezmierzonych stepów azjatyckich, górskich wąwozów dzikich, z gnieżdżącemi się w nich hordami, znającemi tylko zniszczenie.

Długi wąż ludzi od brzegu rzeki ciągnie się do mauzoleum Lenina.

Tłum sunie do ciemnej czeluści otwartych drzwi prostokątnych, patrzy na stojących nieruchomo, jak posągi, żołnierzy z warty; kroczy w czerwonawym półzmroku, głowa za głową, przed szklaną trumną, popędzany surowemi okrzykami:

– Nie zatrzymywać się! Przechodzić!

Żołnierze, gawiedź uliczna, przyjezdni chłopi, delegaci z dalekich prowincyj… defilują przed prorokiem i katem.

Tysiące oczu ślizga się po pergaminowej twarzy i zaciśniętej w pięść dłoni, szuka czegoś pod mocno zwartemi powiekami wodza, pozostawia niewidzialne ślady myśli swoich w cieniu oczu jego, na wypukłem, nagiem czole, w zmarszczkach ust.

Płynie potok ludzi, sunie niby nieskończony szereg mrówek koczujących w poszukiwaniu nowych dróg istnienia, milczący, skupiony, strwożony, zatruty zwątpieniem.

Inne drzwi prostokątne, strzeżone przez dwóch żołnierzy skamieniałych, wyrzucają odwiedzających świątynię nowego proroka na Czerwony Plac, na który spogląda w naprężeniu i sztywności kopuł i kopułek barwne, zadziwiające dzieło Iwana Groźnego.

Potok rozbija się na drobne odnogi, strumyki i wsiąka w korytarze ulic, jeszcze poważny, przejęty, zadumany.

Gdy owionie ludzi zaduch brudnych uliczek, gdy przemówi do nich nędza, wyzierająca zewsząd, gdy doniesie się z podwórza „czeki" turkot karabinu maszynowego, mordującego robotników i chłopów, pryśnie skupienie, rozwieje się przejęcie i zaczai w tajnikach duszy zaduma.