Pan Uljanow, zaprosiwszy popa do stołu, protekcjonalnym tonem wypytywał go o pleban-ję, o rodzinę, o sprawy kościelne.
Pop, skromnie opuszczając oczy, odpowiadał ostrożnie, nieufnie.
– Z jakiego seminarjum jesteście, ojcze? – spytała pani Uljanowa.
– Ukończyłem seminarjum kijowskie, a później akademję duchowną w Petersburgu, – nazwisko moje – Czerniawin, Wissarjon Czerniawin… – odparł cichym głosem.
– Akademję duchowną! – zawołał pan Uljanow. – Toż to najwyższy zakład naukowy, a wy ojcze Wissarjonie, zagrzebaliście się w dziurze wiejskiej! Jak to może być?
Pop podniósł wylękłe oczy i szepnął:
– Nie wiem, czy mogę otwarcie mówić… Boję się, że ktoś podsłucha…
– Nam możecie śmiało mówić… – rzekła Marja Aleksandrówna.
– Wiem… – szepnął pop. – Znam syna państwa – Aleksandra Iljicza…
– Ta-ak? – zdziwiła się pani Uljanowa. – Gdzie ksiądz spotykał go?
– W Kazaniu… Mamy wspólnych znajomych… – odparł wymijająco.
– Niechże ojciec opowiada, jak się to stało, że uczonego kapłana posłano do takiej głuchej parafji?
Ojciec Wissarjon obejrzał się podejrzliwie i szepnął, pochylając się nad stołem:
– Jestem ścigany przez biskupa eparchjalnego i świętobliwy Synod…
– Za co?
– Sprzeciwiałem się polityce kościelnej, nie chciałem być urzędnikiem cerkiewnym, bo moje powołanie – kapłaństwo, utwierdzenie w prawdziwej wierze Chrystusowej…
Nagle się ożywiając, śmielej i głośniej mówić zaczął:
– Rosja jest dzikim jaszcze, prawie pogańskim krajem, drodzy państwo! Kapłani nasi powinni być mosjonarzami! Przecież nasz ciemny, niepiśmienny lud od chrześcijaństwa nic nie wziął. Nic! Dawniej bił głową o podnóżek drewnianego bałwana Peruna, a teraz po tysiącu lat bije głową przed malowanemi na drzewie ikonami. Bóg dla niego – to ikona, a o Duchu nic nie wie. Nie wie, nie myśli i pojąć nie może! Miłości, światła, nadziei i wiary niemasz wśród naszego ludu, a, co – straszniejsze, ten lud zuchwale odrzuca nawet najdrobniejszą oznakę wiary – modlitwę i staje się ponurym bluźniercą!
Umilkł, namyślając się.
– Chłop nasz modli się o urodzaj, o zwiększenie roli, o odebranie jej od posiadaczy wielkich obszarów… – ciągnął dalej ojciec Wissarjon. – Tylko to zaprząta jego głowę. Obietnicą ziemi można zaprowadzić go do nieba i do piekła! Cesarz Aleksander II zwolnił chłopów, ale przywiązał ich do małych szmatów ziemi, które nie mogą im dać nic poza nędznym bytem i ciągłą walką z głodem… Nazwano go „Oswobodzicielem"! Ktoś mądry doradził mu, aby skierował myśl ludu na ciągłe pożądanie ziemi i obezwładnił jego siły zwodniczemi obietnicami. Szatański plan!… Za to cesarz zginął z rąk rewolucjonistów…
Wszyscy milczeli. Wołodzia wpatrywał się w bladą, znękaną twarz ojca Wissarjona.
– Jakżeż ja mogę pociągnąć ten lud do nauki Chrystusa, gdy mi każą oszukiwać go, nakłaniać do pokory, ubóstwiania cara i uległości złym władzom? Nie mogę! Nie mogę!…
Westchnął i dodał szeptem:
– Napisałem o tem rozprawę. Teraz jestem ścigany, śledzony przez policję, zesłany na wieś… Kapłan!… To – wielkie słowo! Straszliwa odpowiedzialność! Byliście państwo na pogrzebie tej dziewczyny… Wiem ja, co się dzieje na wsi… Wiem, bo słyszę na spowiedzi o rzeczach okropnych! Nie są to zbrodnie, bo czyż nazwiemy ten słowem napad wilka na jagnię? Żyjemy w nieprzeniknionym mroku. Mężowie na śmierć biją żony swoje, gdy poczują pociąg do innej kobiety. Żony dosypują mężom trucizny do wódki, aby się uwolnić od nich. Dziewczyny prowadzą życie rozpustne, a później biegną do znachorek, aby uwolniły je od następstw nieuniknionych; pijaństwo, pierwotne obyczaje; życie ludzkie nie ma żadnej wartości: zabić człowieka, zabić z wyszukaną, azjatycką pomysłowością, aby czuł, że umiera, to – jest nasz naród? Nikt nie wie, nie przeczuwa, co z tego wyniknąć może…
– Rewolucja, bunt? – szeptem spytał pan Uljanow.
– Nie! – zawołał młody pop. – Naród, jak dziki, drapieżny zwierz, wyrwie się z klatki i wszystko utopi w wichrze zbrodni, w powodzi krwi, w płomieniach… Czas ten już nadchodzi!
Podniósł rękę i trząsł nią nad głową, ciężko oddychając.
– To straszne! – rzekła Marja Aleksandrówna.
– Może szkoły nasze uratują nas od klęski? – spytał pan Uljanow.
– To zbyt długa droga i wobec nastroju naszego ludu nawet niebezpieczna. Książka nie nakarmi głodnych. Uczyć z pożytkiem można tylko sytych i spokojnych ludzi. A u nas – głód i nienawiść… Nie łudźmy się!
To powiedziawszy, ojciec Wissarjon powstał od stołu, trzykrotnie przeżegnał się i szepnął błagalnym głosem:
– Nie powtarzajcie, drodzy państwo, nikomu naszej rozmowy! Nie boję się, lecz chciałbym przebyć w tych okolicach przez dłuższy czas…
Wyszli na dwór, gdzie stał wózek. Furmana nie było.
– Wołodzia, pobiegnij-no do Chalina! Pewno, robotnik wasz, ojcze Wissarjonie, ucztuje z innymi po pogrzebie na „pominkach" [3]) – powiedział pan Uljanow.
Chłopak chciał spełnić rozkaz ojca, gdy wtem na ganek chaty Chalina zaczęli wychodzić chłopi i wieśniaczki. Zamaszyście, po trzykroć czynili na piersiach znak krzyża i, zataczając się i potykając, schodzili ze stopni.
Tuż za ogrodzeniem zaczęli śpiewać niesfornym chórem jakąś skoczną piosenkę.
Furman, pijany i słaniający się, biegł ku swemu wózkowi.
– Honorowy, poczesny pogrzeb wyprawili córce… Ha! Świeć Boże nad duszą raby twojej, Nastasji… – mruczał, gramoląc się na kozioł.
Wózek potoczył się ulicą, podnosząc obłoki kurzu.
Pijany chłop okładał szkapę biczem i wykrzykiwał złym głosem:
– Ja z ciebie, ścierwo, skórę zedrę, gnaty połamię!… Rodzice Wołodzi powrócili do domu.
Chłopak pozostał i patrzył za znikającym na zakręcie drogi, skaczącym na kamieniach i dudniącym okutemi kołami wózkiem małego, bladego popa.
Widział go wyraźnie przed sobą z ręką, groźnie podniesioną nad głową, a obok opasłego ojca Makarego, pieszczącego miękką brodę i srebrny krzyż ze złotym wieńcem, niebieską emalją i drogiemi kamyczkami nad głową Chrystusa Ukrzyżowanego.
– Dwóch duchownych… – myślał. – Jacyż różni i obaj dziwni!… Który z nich lepszy, prawdziwszy, który – gorszy?
Odpowiedzi nie miał znikąd. Czuł się na rozdrożu w gmatwaninie pojęć… Zmrużył czarne oczy i mocno zacisnął usta.
Przypomniał sobie, że miał obejrzeć żebraka, który zanocował u wójta. Otrząsnął się z dręczących go zwątpień i pobiegł do chaty, gdzie znajdował się przybysz. Ujrzał go otoczonego wieśniaczkami i dziećmi, garnącemi się do niego.
Był to „Ksenofont w żelazie", stary chłop, chudy, o czarnej twarzy i męczeńskich, nieprzytomnych oczach. W lecie i zimie chodził boso, w jednej i tej samej dziurawej, wyświechtanej sukmanie. Na wynędzniałym ciele nosił ciężki łańcuch i koszulę z włosia końskiego dla umartwienia. Na piersi miał duży, ciężki obraz Chrystusa w wieńcu cierniowym.
Starzec ani chwili nie milczał. Mówił bez przerwy. Była to mieszanina modlitw, przypowieści, plotek i nowin, zebranych z całej Rosji, którą od wielu lat przebiegał bez celu, gnany żądzą włóczęgostwa.
Opowiadał o klasztorach, relikwjach świętych męczenników, o ich żywotach; o więzieniach, gdzie pędziło rozpaczliwie, beznadziejne życie tysiące chłopów; o buntach; o jakiemś oczekiwanem „białem piśmie", mającem dać wieśniakom ziemię, prawdziwą wolność i szczęście; o cholerze, „rozrzucanej" po wsiach przez lekarzy i nauczycieli; pokazywał talizmany na wszelkie choroby i nieszczęścia: szczyptę Ziemi Świętej, odłamek kości świętej Anny, buteleczkę z wodą ze studni św. Mikołaja Cudotwórcy; śmiejąc się, podśpiewując i dzwoniąc łańcuchami, przepowiadał, że wkrótce przyjdzie Antychryst – wróg Boga i ludzi, że przetrwają 606 dni jego panowania tylko ci, którzy są do ziemi przybici brzemieniem cierpień i niesprawiedliwości, a są nimi chłopi. Im też dane będzie prawo sądzić krzywdzicieli; zawita potem ponownie Chrystus, na tysiąc lat ustanowi byt ludzi od pługa, aby przed końcem świata doznali radości życia ziemskiego.