Выбрать главу

Niestety, gdy Wołodzia przeszedł do klasy szóstej, Arsenjusz Iljin został przeniesiony do Moskwy, zabierając ze sobą panią inspektorową. Tego nie mógł zrozumieć Uljanow.

Piękny świat antyczny, wykuty w marmurze posągów, w granicie potężnych świątyń i nagle do tego świata cudów, genjuszów, wielkich wodzów i myślicieli sfrunęła głupia, kochliwa, rozpustna inspektorowa, nieinteligentna szwaczka.

Wzruszył ramionami i odrazu przestał żałować profesora.

Wyczuł nieprawdę, nieszczerość w jego życiu i w słowach.

Następcą jego był tępy kretyn, formalista i nieuk.

Profesor rosyjskiej literatury, seminarzysta Błahowidow, do rozpaczy doprowadzał Ulja-nowa. Chłopak przeczytał prawie całą literaturę rosyjską i miał o niej własny sąd. Znał klasyków i gniewał się na nich, że przeważnie pisali o szlachcie, carach i generałach. Lubił Czer-nyszewskiego, Niekrasowa, Tołstoja, Kolcowa, bo mówił o narodzie. Śmiał się z Aksakowa za jego dążenie do połączenia się Rosji ze Słowianami Zachodu. W Kazaniu spotykał zesłanych Polaków i poznał przepaść, dzielącą ich od Rosjan.

Profesor stosował metodę głuchego kapelana. Zmuszał uczniów do powtarzania nieciekawych, tendencyjnych stronic podręcznika urzędowego, nic od siebie nie dodając.

Zresztą miewał własne pomysły… Urządzał niedzielne odczyty literackie. Wychwalał tych pisarzy ojczystych, którzy szerzyli swemi utworami, wzmacniali miłość ku panującej dyna-stji, wszystkich zaś innych nazywał buntownikami i zdrajcami.

Był tak tępy, uparty i tak chciał otrzymać za swoje lojalne przekonania kolejny order i rangę, że Uljanow, zamierzający rozpocząć z nim debaty, splunął tylko i zaniechał zamiaru.

Nadał mu przezwisko: „Bydlę z orderem"; przyrosło ono do seminarzysty na cały czas jego pedagogicznej karjery.

W klasie siódmej zaszły ważne wypadki, stanowiące o życiu Włodzimierza Uljanowa.

Wakacje spędzali razem z bratem Aleksandrem, który już był studentem, pracującym nad matematyką i naukami przyrodniczemi.

Na przechadzkach Aleksander bardzo poważnie rozmawiał z młodszym bratem, podziwiał jego oczytanie, myśl głęboką i jasną logikę dowodzeń.

Opowiedział mu o rewolucyjnej partji „Woli Ludu" i przyznał się, że należy do niej.

– Chcemy – mówił Aleksander – aby cały lud nasz, a więc przedewszystkiem najliczniejszy jego odłam – włościaństwo zabrało głos w sprawach rządzenia Rosją. Musimy zmusić dynastję, aby zwołała konstytuantę, przez którą będzie ustalona forma rządzenia krajem. Wtedy dopiero zniknie ciemnota i nędza ludu – naszego męczennika uciemiężonego!

Włodzimierz słuchał.

Gdy brat skończył, spytał go:

– W jaki sposób zmusicie cara do tego? Lud nasz jest rządzony tak, jakgdyby był bezmyśl-nem stadem. Sam nie potrafi nic zrobić, bo jest nieufny i dotąd nie nauczył się iść ramię w ramię; widziałem to na każdym kroku na wsi.

– Partja szuka współczujących sobie w kołach liberalnej szlachty – odparł Aleksander. -Ona ma wpływy i potrafi dotrzeć do cara…

– Dziwi mnie to! – zawołał chłopak. – Przecież, jeżeli lud będzie miał głos, zmniejszy się dobrobyt szlachty? Ona nie podtrzyma was!

– Wtedy zastosujemy teror! – krzyknął Aleksander.

– Co dały wam bomby Żelabowa i Perowskiej? Cara Aleksandra III-go i dawny, mikołajewski, żołnierski rząd? – wzruszył ramionami Włodzimierz.

– Skąd ty o tem wszystkiem wiesz?

– Mówił mi o tem nasz nauczyciel historji – odpowiedział Włodzimierz. – Ten, którego w połowie roku przysłano do gimnazjum, Szymon Aleksandrowicz Ostapow… Ale chcę zadać ci jeszcze jedno pytanie. Powiedz, czy macie na celu dobro całej Rosji, czy tylko wło-ściaństwa??

– Co za pytanie? – zdziwił się brat. – Rzecz prosta: chodzi nam o całą Rosję, od szczytu do dołu!

Włodzimierz uśmiechnął się pogardliwie i, niedbale podnosząc ramiona, powiedział:

– Jeżeli tak – bawicie się w mrzonki!

– Dlaczego?!

– Dlatego, że wszyscy będą niezadowoleni i powstanie ciągła wewnętrzna walka. Przypuśćmy nawet na chwilę, że chłopi będą mieli przewagę w rządzie. Marzą oni tylko o jednem: zdobyć jak najwięcej ziemi. Ostapow dowodzi, że właśnie ideałem stała się zaborczość, a to dogadza dążeniom, apetytom i marzeniom całego ludu. Ale porzućmy ten temat. Interesuje mnie inna sprawa. Chłopi, uzyskawszy wpływy na rząd, ogarnięci odwieczną żądzą ziemi, odrazu wytworzą nowych obszarników, których zkolei znienawidzą i dawni posiadacze ziem i biedota wiejska. Gdzież tu zdrowy sens, jeżeli chodzi o całą Rosję, od szczytu aż do dołu?

Wybuchnął suchym śmiechem i zmrużył oczy.

Nieraz powracali bracia do tego sporu, a Aleksander zawsze musiał przyznać, że młodszy brat prowadzi go do zwątpienia w zbawienność programu „Woli Ludu". Pewnego razu Włodzimierz rzekł do brata:

– Chętnie rzuciłbym bombę w cara i jego pomocników, ale do twojej partji nie pójdę nigdy!

– Dlaczego!?

– Jest to zbiorowisko „świętych szaleńców"! Poco macie w imieniu ludu myśleć, żądać i robić? On sam potrafi w swoim czasie wrzasnąć, zagłuszając wybuchy waszych bomb, a te-ror obmyśli taki, że sam Żelabow zarumieniłby się, jak żak!

– To też Ostapow ci powiedział? – spytał Aleksander.

– Nie, to ja ci mówię! – odparł chłopak poważnym głosem. – Wiem, że tak będzie, bo nasz lud jest dziki, krwiożerczy, nikogo i niczego nie żałuje, nie ma przywiązania do przeszłości, gdyż była ona dla niego, jak i teraźniejszość, – macochą; nie ma żadnych zasad i nie zna innej przeszkody, oprócz brutalnej siły, przed którą się tylko ugnie.

Więcej już nigdy o „Woli Ludu" nie rozmawiali.

Aleksander wkrótce zaproponował bratu czytanie razem z nim dzieł Karola Marksa. Książki te odrazu porwały Włodzimierza.

Porzucił dla nich ulubionych klasyków rzymskich i nie wertował wspaniałego „Realnego słownika klasycznych starożytności" Lubkera, co czynił dla własnej przyjemności. Spieszył się teraz z odrobieniem niezbędnych lekcyj i zabierał się do Marksa, robiąc notatki i zapisując całe stronice własnemi myślami.

Gdy starszy brat ze zdumieniem patrzył na niego, mówił podnieconym, zachwyconym głosem:

– To wam potrzebne i – nic więcej! Tu – taktyka, strategja i niewątpliwe zwycięstwo!

– To dobre dla uprzemysłowionego państwa, a nie dla naszej „Rusi świętej" z jej drewnia-nemi sochami, kurnemi izbami i znachorami! – zaprzeczał brat.

– To dobre dla walki jednej klasy przeciwko całemu społeczeństwu! – odpowiadał Włodzimierz.

W gimnazjum wszystko szło po dawnemu. Ujlanow wciąż był pierwszym uczniem. Nawet gdyby nie był tak staranny i zdolny, łatwo by mu przyszło utrzymać się na tem stanowisku.

Koledzy pozostawali daleko za nim.

Niektórzy z nich nie wyszli poza ramy beznadziejnego mieszczaństwa. 16-to lub 17-to letni młodzieńcy lubowali się w pijatykach i hazardowej grze w karty; oddawali się rozpuście, czyniąc nocne wyprawy na przedmieście, do ciemnych uliczek, gdzie groźnie, zuchwale paliły się czerwone latarnie domów publicznych; romansowali obcesowo z pokojówkami, szwaczkami i przybywającemi do miasta dziewczynami wiejskiemi, poszukującemi zarobku.

Nikt nic nie czytał, nikogo nic nie zajmowało i nie pociągało. Jedna myśl kierowała wszystkimi. Skończyć za wszelką cenę gimnazjum, a po niem uniwersytet lub inną uczelnię, zostać urzędnikiem i spokojnie pędzić beztroskie życie, opromieniane od czasu do czasu znaczniejszą łapówką, nową rangą, orderem lub wyższą nominacją służbową.