Zaczęły się urzędowe lekcje, jednostajne, podług bezczelnie fałszywej i arogancko głupiej książki sławnego w dziejach szkolnictwa Iłowajskiego.
Ostapow wykładał monotonnym głosem, wparłszy wzrok w czarny blat stołu i nie podnosząc oczu na klasę. Czuł się małym, nikczemnym, niemal podłym. Wstyd i wyrzuty sumienia paliły go i żarły.
Ponuro i pogardliwie słuchał go Włodzimierz.
Pewnego wieczora przybiegła po niego służąca od Ostapowa, prosząc, aby natychmiast odwiedził go w ważnej sprawie. Niechętnie ubrał się i poszedł.
Ostapow siedział w rozpiętym szlafroku, nieogolony, w rozchełstanej na piersi koszuli. Włosy w nieładzie spadały na spocone czoło.
Oczy nieruchome i jarzące się patrzyły wprost przed siebie nieprzytomnym wzrokiem. Profesor nawet nie słyszał wejścia Włodzimierza.
Siedział przy stole. Przed nim stała duża karafka z wódką i napełniony do połowy kieliszek, a obok – lustro, w którem uporczywie przeglądał się pijany już Ostapow. Mruczał cicho, tajemniczo:
– Ha! Znowu przyleciałeś? No cóż? Nic nowego i straszniejszego nie powiesz! Wszystko słyszałem… Dałeś mi cyrograf, podpisałem go. Słyszysz? Podpisałem, wisielcze!
Wyszczerzył zęby i z całej siły uderzył pięścią w lustro. Z brzękiem i łoskotem upadło na podłogę, a za nim potoczyły się karafka, kieliszek i podręcznik Iłowajskiego. Otrzeźwiony gwałtownym ruchem, podniósł oczy i spostrzegł Uljanowa.
– A-a! – przeciągnął. – Przyszedł pan, mimo że… O tem na później! Siadaj, pan! Może wódeczki?… Takiej dobrej, mocnej z anyżem… Piotr Wielki lubił taką… Nasz rosyjski Antychryst!… Piotr Wielki, cieśla Saardamski, nowator, pogromca zgniłego zachodu… Najpierw okradł go, a później pobił… Chytra to była bestja – Piotr Wielki, car z kijem grubym!… Wyrąbał w kurnej chacie okno na Europę… poobcinał kudłatym bojarom brody i zażądał, aby ich za dandysów uważano… Wesołek! Synka swego, za miłość do patrjarchalności święto-rosyj-skiej, za przywiązanie do kurnych chat, zabobonów, kołtuniastych, zawszawionych bród więzieniem dręczył i kijem zatłukł…
Włodzimierz siedział nieruchomy, nie rozumiejąc, co się stało z Ostapowym.
– Pijany jestem! – zaśmiał się na cały głos profesor. – Pijany! Rosyjski człowiek szczęśliwszy jest od innych. Ma ucieczkę od bólu, rozpaczy, wyrzutów sumienia… Zachodni człowiek w takich wypadkach strzela sobie w łeb, rzuca się do rzeki lub stryczek sobie z szelek zakłada i – kaput! A my – dajemy nura do Nirwany – wódki – matki! Ha – ha – ha! Tak, mój młodzieńcze, i pana to nie minie, bo masz za dużo w głowie i w sercu… Awdotja, dawaj wódki i dwa kieliszki! A ruszaj się, jak najzwinniejsza gracja, na Bachusa!
Wystraszona służąca przyniosła nową karafkę. Ostapow nalał do kieliszków i, podnosząc swój, rzekł:
– In vino Veritas! Ave, amice, morituri te salutanti Bibamus!
– Ja nie będę pił! – opryskliwie, z obrzydzeniem odpowiedział Uljanow.
– Nie godzien jestem w tak szlachetnej kompanji… – zaczął złośliwym, szyderczym szeptem Ostapow i raptem skurczył się cały, zbladł, drżeć zaczął i oglądać się na wszystkie strony, mrucząc:
– Widzisz? Widzisz?! Tam! Tam! – znowu! Jak iskierki… Zapalą się… zgasną i znów się zapalą… To oni!… Idą… urągać będą… przeklinać…
Włodzimierz mimowoli spojrzał w kierunku ręki Ostapowa. W półciemnych kątach czaił się mrok, na ścianach ledwie dostrzegalne pełzły cienie, rzucane przez migający płomień lampy i palących się na biurku świec.
– Nikogo niema! – rzekł spokojnym głosem, patrząc na profesora.
– Nikogo?… Tymczasem… ale przyjdą… O! oni nigdy nie wybaczą i przyjdą… – szeptał Ostapow.
Umilknął i po chwili mówić zaczął, nie patrząc na siedzącego przed nim Uljanowa:
– Judasz zdradził Chrystusa, miłując go, lecz straciwszy wiarę w niego, jako w Mesjasza prawdziwego… Wziął za jego głowę 30 srebrników, żeby pokazać całemu światu, że więcej nie wart, jako zwykły śmiertelnik… Nawet zwrócił synhedrjonowi te srebrniki… A później przyszły do niego małe, chyże, złośliwe biesy… Śmiać się jęły, szarpać, znęcać się… Oganiał się nim, a one szeptały: „Idź na górę, gdzie nad urwiskiem rośnie suche drzewo!" Powtarzały mu to przez cały dzień, całą noc i jeszcze przez cały dzień. Poszedł i usiadł pod drzewem, patrząc na żółtą równinę i na mętną, daleką smugę Jordanu. Wtedy wypłynęła przed nim i ożyła twarz Chrystusa; zsiniałe, żółcią i octem napojone usta poruszyły się i szepnęły: „Zdrajco, sprzedałeś Boga swego!"… Z powrozu opaski zadzierżgnął Judasz pętlę i zawisnął nad urwiskiem… jako ofiara sumienia… Sumienia!
Przetarł oczy i wypił kieliszek wódki.
Zerknął nieprzytomnemi oczami po ciemnych kątach i szeptał dalej:
– Teraz do mnie przylatują biesy te… chyże, ognikami błyskające i tu i tam… Po nich wstaje we mgle… pięć szubienic… a na nich powieszeni… Pestel, Rylejew, Bestużew, Kachowskij, Murawjew… wszyscy, którzy chcieli naprawić antychrystusowe szaleństwo Piotra… Rosję zbawić… oświecić… podnieść… Patrzą na mnie strasznym wzrokiem, nienawidzącym i krzyczą obrzękłemi wargami: „Zdrajca! Zdrajca!" Bo to ja uląkłem się kuratora, pokornie wysłuchałem wymówek i za srebrniki milczę o męczennikach świętych… Milczę, jak zdrajca, jak tchórz… O-o! Idą już idą! Widzisz?…
Z trudem uspokoił Włodzimierz profesora, pomógł mu przebrać się i wyprowadził z domu. Długo chodzili, milcząc, a gdy Ostapow otrzeźwiał ostatecznie, poszli do Uljanowych.
Chłopak szepnął matce o zajściu i oddał profesora pod jej opiekę. Ostapow spędził noc w oficynie razem z młodymi Uljanowymi, a nazajutrz Marja Aleksandrówna napisała list do rodziny profesora, radząc, aby ktoś przyjechał i zaopiekował się chorym.
W dwa dni później w mieszkaniu Ostapowa zjawiła się siostra profesora – Helena, szesnastoletnia dziewczyna. Po miesiącu zjechał ojciec – stary lekarz wojskowy.
Profesor powoli powracał do zdrowia i równowagi. Nie odzyskał tylko już nigdy ani dawnego spokoju, ani swobody. Pędził jednostajne, szare życie nauczyciela, z dnia na dzień, od rangi do rangi, od orderu do orderu. Nie cieszyło go to i nie budziło żadnych wspomnień. Zobojętniał na wszystko, jak tylu innych w tem śmiertelną ciszą zatrutem panowaniu Aleksandra III – cara, miłującego pokój… pokój cmentarzyska.
ROZDZIAŁ V.
Przed świętami Bożego Narodzenia pan Uljanow otrzymał nową nominację. Został dyrektorem wszystkich szkół ludowych. Rozpoczął swoje czynności od zwiedzenia zakładów naukowych w całym obwodzie. Zabrał ze sobą Włodzimierza, korzystając z feryj świątecznych.
Podróż odbywali sankami pocztowemi, zapuszczając się nieraz w rzadko odwiedzane miejscowości, gdzie wśród lasów czaiły się osiedla bez kościołów i bez szkół, bez lekarzy i władz.
Włodzimierz pamiętał z wykładów Ostapowa, że cały obwód kazański stanowił niegdyś potężne, o wysokiej cywilizacji państwo bułgarskie, po którem nic nie pozostało, oprócz nazwy rzeki Wołgi. Do tego kraju w wieku XIII wpadli Tatarzy, pędząc przed sobą niezliczone szczepy, porwane falą mongolską, mknącą na zachód z głębin Azji. Resztki tej hordy spotykał teraz Wołodzia; byli to Wotiacy, Meszczeriaki. Czeremisy, Czuwasze i Mordwini, obok Tatarów i rosyjskich wieśniaków.
Ciemne mrowisko ludzi, różniących się pomiędzy sobą strojem, mową, wiarą, obyczajami i zabobonami – pierwotnemi, nieraz mrocznemi i krwawemi.
Nieprzejednana wrogość panowała między osiedlami, zamieszkałemi przez tubylców różnych szczepów.