Rosjanie pogardliwie spoglądali na dawnych najeźdźców, nazywając ich „tatarwa" lub „białooka czudź"; ci ze swej strony odpłacali zimną nienawiścią. Samotny Tatar lub Wotiak nie mógł bezpiecznie przejść przez wieś rosyjską; chłop – wielkorus nie odważyłby się jechać bez towarzyszy w pobliżu wsi czuwaszskiej lub czermiskiej.
Spory i bójki wybuchały nawet tuż przed kościołem po skończonem nabożeństwie, lub pośród dzieci w szkole.
Uljanow stał się świadkiem bardzo ciekawego i pouczającego widowiska.
Popasali w małej wiosce, czekając na posiłek i świeże konie.
Chłopak poszedł nad rzekę, gdyż zdaleka spostrzegł duże zbiegowisko ludzi. Małemi kupami ciągnęli na środek zamarzniętej rzeki, dążąc od wiosek, położonych na dwóch przeciwległych brzegach.
Nad urwiskiem stał tłum bab i dzieci. Wieśniaczki opowiedziały Włodzimierzowi, że dwie rozdzielone rzeką wioski prowadzą długo trwający spór o łąkę na wyspie, więc postanowiły sprawę zakończyć walną bitwą.
Rozpoczęto ją od ohydnych wyzwisk i przekleństw, poczem zaczęły się bić małe chłopaki, po nich – wyrostki; trwało to jedna niedługo, bo cały ten drobiazg zmiotły tłumy młodych i starych chłopów, rzucających się w wir bitwy.
Zapaśnicy uzbroili się, zacisnąwszy kamienie w ręku i omotawszy pięści grubemi rzemieniami, jak to czynili niegdyś gladjatorzy. Najtężsi chłopi, od których zależało ostateczne zwycięstwo, wymachiwali długiemi i ciężkiemi drągami lub nawet dyszlami wozów. Bójka trwała krótko, bo mieszkańcy wotiackiej wioski cofnęli się przed zuchowatym atakiem Tatarów z przeciwnego brzegu. Na śniegu pozostało kilku rannych, a może i zabitych; krew, niby szkarłatne maki, wykwitła na lodzie.
Uljanow myślał nad tem, w jaki sposób można byłoby pociągnąć wszystkich tych nienawidzących się wzajemnie tubylców, należących do fińskiej i mongolskiej rasy, ku wspólnemu celowi. Rozumiał, że to było marzycielstwo, którem się oszukiwała bezwiednie partja „Woli Ludu".
– Tu trzeba tyle haseł, ile jest szczepów! – szepnął z szyderczym uśmiechem na zarumienionej od mrozu twarzy.
Po większych wsiach już działały niedawno założone szkoły ludowe. Włodzimierz z ciekawością przyglądał się nauczycielom i nauczycielkom.
Pewna część ich spokojnie witała nowego dyrektora. Nie mieli ci ludzie nic do ukrywania. Te same, co i w gimnazjum, podręczniki, zalecane przez kościół i rząd, ten sam program, ogłupiający i oszukańczy.
Większość jednak nauczycieli, jak to odrazu zauważył spostrzegawczy chłopak, nie miała czystego, prawomyślnego sumienia. W rozmowie z dyrektorem byli nieufni, ostrożni, wstrzemięźliwi. W ich oczach łatwo można było wyczytać nieżyczliwość dla przedstawiciela rządu.
Pan Uljanow tego nie spostrzegał jednak. Wszystko napozór było w porządku. Słuchał obojętnie skarg na marne uposażenie, na nędzę, na niechęć ludności do szkoły, a nawet wrogi stosunek do nauki i nauczycielstwa; to nie wchodziło w zakres jego działalności, o tem musiały myśleć władze centralne. Na jego odpowiedzialności leżało, aby wszystko się odbywało przepisowo.
Odjeżdżał zadowolony i spokojny, nie podejrzewając nawet, że w kuferkach nauczycieli ludowych leżały starannie zamaskowane broszurki pisarzy „Woli Ludu", którzy śmielej, niż urzędowi, płatni „uczeni", rozprawiali się z historją „Rusi Świętej".
Z ciężkim sercem powracał do domu młody Uljanow.
Rozumiał, że lud nie jest jednolity, bo, podzielony na wrogie szczepy, hołduje dzielnicowemu patrjotyzmowi i nie zna wspólnych dążeń i zasad.
Widział bezdenną przepaść pomiędzy wsią a miastem, pomiędzy włościaństwem a inteligencją, której chłopi nie rozumieli i nie lubili, bo była dla nich albo uosobieniem rządu, albo czemś djabelskiem z całą jej wiedzą, nauką i obcemi obyczajami.
– Tylko Dżengiz-chan, lub inny wielki najeźdźca mógł dać sobie z nimi radę! – myślał Włodzimierz. – Krwawą ręką gnał ich wraz ze sobą na podbój świata, prowadząc ku celowi, przez siebie wytkniętemu. Nic się od tego czasu nie zmieniło, więc i teraz potrzebny jest tylko nowy chan, lub nasz rosyjski zuchwały, brutalny antychryst – Piotr Wielki, nowator-ma-rzyciel z grubym kijem w mocnej łapie!
O swoich wrażeniach obszernie opowiadał chłopak w domu Ostapowych. Lubili go tam wszyscy i nazywali pieszczotliwie – Wola.
Po raz pierwszy usłyszał to imię z ust drobnej, złotowłosej Heleny i, sam nie wiedząc dlaczego, zarumienił się po uszy.
Stary doktór Ostapow słuchał ze zdumieniem opowiadania poważnego Woli, mówiącego, jak dorosły, o sformowanych pojęciach człowiek.
Logika, jasna bez przesady i porywów myśl; prosta, a silna dialektyka zastanawiały starego lekarza. Nieraz myśląc o tem, formułował swoje wrażenia w ten sposób:
– Ani moje pokolenie, ani rówieśnicy syna nie mieli tej surowej, jasnej i śmiałej myśli. Ha! W życie wchodzi młoda generacja, całkiem do nas niepodobna. Może ona potrafi nie tylko budować błyskotliwe gmachy na glinianych fundamentach, lecz istotnie wznieść coś wielkiego i wiecznego – piramidę rosyjskiego Cheopsa, naprzykład!
Godzinami rozmawiał stary doktór z Włodzimierzem. Chłopak wolał to, niż słuchać obojętnego, pełnego zwątpienia głosu profesora.
Pewnego razu, gdy Włodzimierz twierdził z głębokiem przekonaniem o możliwości zmiany poglądu na prawo i moralność, młody Ostapow rzucił gorzkie, bezsilne słowa:
– Nic z tego nie będzie! Rosja skazana jest na zagładę…
Wszyscy uczuli chłód od tych beznadziejnych, upokarzających myśli. Tylko Uljanow bacznie spojrzał na profesora i odpowiedział natychmiast:
– Rosja liczy 130 czy 150 miljonów ludzi, a na całej kuli ziemskiej zamieszkuje chyba dwa miljardy, czujących i cierpiących tak samo. Niechże ginie Rosja, aby zwyciężyła prawda… ogólnoludzka.
– Nie, doprawdy, tego już za wiele! – zawołał lekarz.
– Nie możemy ustanawiać czysto-rosyjskiej prawdy – odpowiedział Włodzimierz. – Nie ma ona ani celu, ani środków.
– A ogólnoludzka prawda?
– Nad nią wszyscy wspólnie będą pracowali: my, Anglicy, Murzyni i Hindusi. Razem lepiej i szybciej to pójdzie!
– Jakaż to prawda? – spytał profesor.
– Nie wiem jeszcze, ale czuję ją… tu, tu…
To mówiąc, Włodzimierz palcem dotknął czoła.
W kąciku cicho siedziała Helena, pochylona nad robótką.
Przy ostatnich słowach Włodzimierza podniosła na niego oczy, a gdy wskazał na swoje czoło, przymknęła powieki i cicho westchnęła.
Po odejściu ojca i brata, nie odrywając się od haftowanego gałganka, spytała:
– Czy Wola jest przekonany, że wyczucie prawdy mieści się tylko w mózgu?
– Tak! – odpowiedział. – Tylko w mózgu.
– Ja myślę inaczej! – zaprzeczyła, potrząsając jasną główką. – Wielkie ideje wtedy tylko mogą mieć władzę nad ludźmi, gdy zmieniają się w uczucia. To znaczy, że w okresach tworzenia, utrwalenia i przyjęcia prawdy musi działać serce…
– Nie! Skoro serce wchodzi w grę, zaczynają się kompromisy – nie znoszę i nie uznaję ich! – zawołał opryskliwie.
– Czy Wola nigdy nie pójdzie za głosem serca?
– Nie, nigdy! Serce jest wrogiem rozumu. Westchnęła i umilkła, niżej pochylając się nad stołem.
– Dlaczego, Lena, westchnęła? – zapytał Włodzimierz.
Długo nie odpowiadała. Włodzimierz cierpliwie czekał, patrząc jak światło lampy kładzie się złotemi plamami na gładko uczesanych włosach i muska długie, grube warkocze dziewczyny.
– Smutno mi jest… – szepnęła. Uljanow milczał.
– Smutno mi jest – powtórzyła i nagle podniosła na niego duże, niebieskie oczy, pełne gorących błysków. – Wola jest niedobry!