Выбрать главу

Rada uniwersytecka, konferująca wspólnie z urzędnikami władz administracyjnych, długo ważyła sprawę, czy Uljanow ma być oddany pod sąd, czy też należy ukarać go inaczej? Wkońcu postanowiono wydalić go z uniwersytetu na zawsze i wysłać do Kokuszkino pod dozór policji. Wszyscy bowiem uznali, że znakomicie ośmieszył partję „Woli Ludu" i sparaliżował zamiar jej wywołania zamieszek studenckich.

– Tego młodzieńca jabym chętnie przyjął na dobrą pensję do policji tajnej! – zauważył pułkownik żandarmski.

– Nie pójdzie! – mruknął inspektor uniwersytetu.

– Wiem! – uśmiechnął się żandarm. – Zresztą, nie byłbym pewien takiego agenta; mógłby odegrać podwójną rolę. Bywały już takie wypadki!

Tegoż dnia Włodzimierz w towarzystwie wąsatego wachmistrza żandarmów wyjeżdżał z miasta.

W drodze myślał o tem, że, gdyby Helena Ostapowa mieszkała w Kazaniu, to, dowiedziawszy się o jego mowie na wiecu, uważałaby go za nikczemnego zdrajcę i prowokatora. Na tę myśl uśmiechał się złośliwie i, patrząc na wachmistrza, rzekł do niego ze śmiechem:

– Życie jest zabawną historją, panie żandarmie!

– E-e! – odparł z niechęcią. – Nic zabawnego… Pensja mała, pracy dużo…

– Oj! – zawołał ubawiony Uljanow. – Boję się, że pan przejdzie do „Woli Ludu", bo ona broni wszystkich pokrzywdzonych, to i panu przyobieca podwyżkę pensji.

– Żartuje pan student, a mnie, doprawdy, nie do śmiechu! Żona ma rodzić za miesiąc, a dodatku do pensji jak niema, tak niema! – mruknął wachmistrz.

Włodzimierz czuł się wyśmienicie. Jakaś wielka radość spłynęła na niego. Wszystko dokoła przykrywała biała płachta śnieżna, mróz tężał z godziny na godzinę, jemu zaś wydawało się, że już nadeszła wiosna, promienna, wezbrana nadmiarem sił czynnych, bujnych.

Czuł się zupełnie wyzwolonym.

Zerwał ze wszystkiem, co wiązało go z życiem normalnem, szarem, mieszczańskiem.

Teraz mógł zacząć iść drogą, którą z taką dokładnością nakreślił sobie, oznaczając na niej każdy krok. Los jego został postanowiony, a wierzył, że sądzonem mu było wykorzystać go do końca, w czyn wprowadzić wszystkie myśli, które już od kilku lat układały się w głowie jego i przybierały formy, ze stali odlane.

– Teraz dopiero będę się uczył! Uczył! Uczył!

Nic go już od nauki oderwać nie mogło. Wiedział, że nie uwikła się w żadne awantury polityczne. Zerwał tak stanowczo stosunki z „Wolą Ludu", że nikt z tej partji w całym kraju nadwołżańskim nie zajrzałby do niego. Z drugiej strony były zwrócone na niego oczy policji, żandarmów, szpiegów. Każdy krok jego, każde głośniejsze powiedzenie byłyby odrazu wiadome władzom.

Uśmiechał się do tych myśli, jakgdyby przynosiły mu niesłychane, wymarzone szczęście.

W swoim pokoiku w Kokuszkino wpadł odrazu w pasję, w prawdziwy szał nauki.

W ciągu dwóch lat przeszedł cały kurs nauk wydziału prawnego i był gotów do dyplomu. Posłał podanie o dopuszczenie go do egzaminów w Kazaniu lub Petersburgu, lecz otrzymał stanowczą odmowę. Wtedy kilkakrotnie wszczynał zabiegi o uzyskanie pozwolenia na wyjazd zagranicę. Nie miały jednak żadnego skutku.

Jedno tylko uzyskał przez ten czas. Dowiedział się bowiem, że wygnanie jego potrwa trzy lata. Wkrótce wystarano się dla niego o prawo na powrót do Kazania. Nic go już jednak nie ciągnęło do tego miasta, gdzie uniwersytet został dla Włodzimierza zamknięty. Postanowił tedy przenieść się do Samary.

W tym czasie dokonał olbrzymiej pracy. Poznał dzieła wszystkich socjologów i szczególnie starannie i wszechstronnie przestudjował Marksa.

Krytycznie i trzeźwo patrzący na życie młodzieniec musiał przyznać, że na wygnaniu sa-marskiem stał się poważnym teoretykiem marksizmu.

Nie znosił teorji, pogardzał nią podobnie, jak i ludźmi suchej, formalnej doktryny.

Uspakajał siebie, rozumując w ten sposób:

– Każdy lekarz narazie jest tylko teoretykiem. Jednak, gdy przeprowadzi z mniej lub więcej pomyślnym wynikiem kilka porodów, lub zarżnie nieszczęśliwego pacjenta, staje się praktykiem i pomaga ludzkości w walce z cierpieniami. Niezawodnie tak też będzie i ze mną. Chętnie zrobię nie jedną, a tysiąc wiwisekcyj, aby wykierować się na tęgiego specjalistę!

Odczuwał nieraz żądzę nieprzepartą, aby przemówić do ogółu.

Do jakiego? Do inteligencji prowincjonalnej, pijanej, grającej w karty, tępej i na wszystko obojętnej? Do ślepych wyznawców formułek „Woli Ludu"? Do chłopów?

– Nie! – myślał. – Jest to materjał nie do przerabiania zapomocą pisanego słowa! Tam potrzeba pięści, kija lub jeszcze bardziej skutecznych narzędzi przemocy!

Zupełnie przypadkowo natrafił na klasę podatniejszą.

W zamieszkiwanym przez niego domu często spotykał stróża, zawsze pijanego i chwilami strasznego w swej wściekłości. Tłukł wtedy swoją babę i dzieci, gonił psy, wynagradzając im miotłą i ciskał się na wszystkich.

– Co wam się stało, Grzegorzu? – zapytał pewnego razu Uljanow, podchodząc do stróża.

– Niech to wszyscy czarci wezmą! – ryknął ze wściekłością. – Ziemi mało, a i ta rola, co nam pozostała, nic nie rodzi! W mieście w zimie żadnego zarobku! Brat bezrobotny siedzi u mnie na karku i ja muszę go karmić… Skąd wziąć?!

Włodzimierz usiadł tegoż wieczora i napisał dwie ulotki – każdą w pięciu egzemplarzach. Jedną o proletaryzacji włościan, drugą – o bezrobociu. Ukrył je w skrzyni z ziemniakami i poszedł do Grzegorza. Długo wysłuchiwał jego skarg, wypytywał o życie na wsi i o ciężki los bezrobotnego, opowiadał, objaśniał, radził.

Rezultat był nieoczekiwany i szybki. Bracia stali się jego pomocnikami i starannie roznosili ulotki po okolicznych wsiach i po fabrykach.

W drugim roku wygnania, Włodzimierz poznał mieszkającą w tymże domu dziewczynę.

Mała, śniada, o czarnych oczach i wydatnych wargach uśmiechała się do niego bezczelnie i zachęcająco.

Dowiedział się od Grzegorza, że trudniła się szyciem sukien, lecz nie pogardzała innym, bardziej łatwym zarobkiem, przyjmując u siebie mężczyzn. Spotkawszy ją na schodach, Uljanow spytał:

– Panienka ma na imię Grusza?

– Skąd pan wie? – odparła pytaniem i zaśmiała się zaczepnie.

– Gubernator poinformował mnie o tem! – odpowiedział żartobliwie.

– Ten do mnie nie przychodzi… – odparła. – Moi goście – nie tacy wielcy panowie! Może i pan wstąpi do mnie?

– Wstąpię! – zgodził się. – A kiedy?

– Chociażby dziś wieczorem… – szepnęła.

Przyszedł. Rozejrzał się po pokoiku. Zwykłe legowisko biednej prostytutki.

Szerokie łóżko, stolik, dwa krzesełka, umywalka, na ścianach dwa oleodruki, przedstawiające nagie kobiety i kilka fotografij pornograficznych.

Dodatek niezwykły stanowiła maszyna do szycia i obraz Chrystusa w kącie z palącą się przed nim lampką olejną.

– Ha! – zawołał Uljanow wesołym głosem. -A co tu robi Syn Boży? Napatrzył się biedak na różne hece, odbywające się na tem łożu!

Dziewczyna, już rozpinająca na sobie bluzkę, nagle spoważniała. Iskry mrocznego gniewu zamigotały w jej oczach.

– Niech patrzy, niech! – szepnęła. – Musi wiedzieć, że zbawiał świat, a biednych ludzi nie potrafił z nędzy wyrwać! Muszą oni sami dawać sobie radę, kto jak może: jeden z nożem w ręku, a ja – na tem łóżku. Niechże patrzy!

Uljanow zamyślił się. Wyobraził sobie tę prostytutkę, pełną nienawiści i zrozumienia własnej nędzy, w chwili gdyby jej dano nóż do rąk i powiedziano:

– Idź i mścij się bezkarnie! Pohulałaby ona!