Выбрать главу

Zastanawiał się nad tem Uljanow, błąkając się bez celu po stepie. Zwierzał się tylko przed żoną, a gdy mówił, zniżał głos, zaciskał zęby i mrużył oczy, jak gdyby widział wroga przed sobą. Widocznie, straszne były te myśli i słowa, bo Nadzieja Konstantynówna miała twarz bladą i z przerażenia przeciskała ręce do piersi. Jednak nie przeczyła, bo pałała wiarą nieza-chwnianą w tego człowieka, tak groźnie szczerego, a twardego, jak kamień.

Zrzadka odwiedzali innych zesłańców, rozrzuconych w sąsiedztwie, lecz z nimi o swoich najtajniejszych myślach nigdy nie rozmawiał Włodzimierz. Wiedział, że to, co postanowił, nie mogło być przez nich przyjęte. Nie odeszli zbyt daleko od lojalnego socjalizmu niemieckich towarzyszy, a żaden z nich nie dorównywał śmiałością myśli Plechanowowi, chociaż, po osobistem poznaniu go, już nie był pewien Uljanow swego mistrza.

Nie lubił Włodzimierz częstych odwiedzin towarzyszy wygnania. Powodowały one zaostrzenie dozoru, rewizje, dociekania, szpiegostwo, co zakłócało spokój, tak potrzebny do normalnej pracy i głębokiego namysłu. Pozatem zbyt bliskie stosunki towarzyskie prowadziły do starć i nieporozumień na tle życia prywatnego powstawały plotki, drobne kłótnie, a nawet sądy honorowe, dość częste w kołach zdenerwowanych ludzi, znękanych długiem wygnaniem.

Uljanow do swoich rozmyślań poważnych, niemal ascetycznych, potrzebował ciszy i samotności.

Narazie ze strzelbą na ramieniu zapuszczał się w stepy. Siadał w cieniu brzóz i napawał się wiekiem bezbrzeżnych łanów i łąk zielonych, pokrytych bujną trawą, wspaniałemi kwiatami o jaskrawych barwach i woni odurzającej: fiołków nocnych, białych, żółtych i czerwonych lilij, głogów i innych bez liku, o nazwie jemu nieznanych. Stada bydła, owiec i tabuny koni pasły się bez dozoru. Na południu ledwie dostrzegalnem, granatowem pasmem majaczyły dalekie góry – odnogi Sajanów.

Rzadkie wsie, rozległe, bogate, ciągnęły się wśród pól pszenicy i gajów brzozowych. W głębokich jarach i rozłogach biegły wartkie potoki i rzeki, mknąc ku łożysku Jeniseju.

Kryjąc się w trawie, sunęły stadka cietrzewi stepowych, przepiórek i dropi. Wysoko, niby czarna plama na błękitnym namiocie pogodnego nieba, tkwił olbrzymi berkut-sęp, wypatrujący zdobyczy, kwilił drapieżnie, jękliwe, cienko, niby się żalił, że nie dano mu nadmiaru siły, aby wszystko mógł zabić i rozszarpać.

Tu i ówdzie ponad trawą i krzakami wznosiły się słupy i płyty z czerwonego piaskowca. Były to dolmeny, starożytne cmentarzyska niezliczonych szczepów, od wieków odbywających wędrówki przez żyzne równiny ku nieznanemu celowi.

Uljanow wiedział, że wielcy wodzowie Mongołów dążyli tym szlakiem na Zachód, pozostawiając za sobą trupy swoich i obcych wojowników, śpiących wieki całe snem nieprzebu-dzonym pod czerwonemi monolitami.

– Daleka była droga i mglisty cel wnuków Dżengiza, – myślał Włodzimierz. – a jednak doszli do równiny polskiej i węgierskiej i, gdyby nie spory i nie zawiść, kto wie, czy nie ujrzałyby ich mury Rzymu i Paryża? A wszakże zaszli daleko, bo aż na Śląsk, pod Budapeszt i Wiedeń! Tym samym szlakiem najeźdźców mkną moje myśli, szlakiem, już przetartym przez potężne hordy bez liku…

Po prawej stronie Jeniseju ciągnęły się duże wsie bogatych kozaków, osadzonych tu niegdyś przez carów dla obrony południowych granic Syberji. Pozostali tu na zawsze, chociaż nikt już nie myślał o napadzie na potężne imperjum, które, niby pająk olbrzymi, rozparło się szeroką siecią, rzuconą na piątą niemal część całej planety.

Wśród nich w miejscach mniej żyznych rząd osiedlił chłopów wywłaszczonych, biedaków bezdomnych, pozbawionych w Rosji swoich zagonów. I tu w tym pięknym kraju wlekli oni żywot nędzny – ciemni, leniwi, zazdrośni i źli. Kradli kozakom konie i bydło, kosili ich łąki, wyrąbywali las. wyjmowali z sieci i wiersz – ryby, podpalali domy, a w bójkach mordowali bogatych sąsiadów.

Za rzeką, dalej od skał nadbrzeżnych, koczowali tatarzy, strzegąc tabunów koni i stad owiec. Oganiali się od zgraj wilków i od band złych ludzi, bezkarnie czyniących napady na surowych wyznawców wojowniczego proroka z Mekki.

Wrogość, nigdy nie przemijająca, panowała pomiędzy obydwoma brzegami Jeniseju, który, ściśnięty czerwonemi urwiskami Kizył-Kaja, toczył się z pluskiem, i pomrukiem, wirując, pieniąc się wśród kamieni podwodnych i dążąc ku oceanowi, gdzie panował biały duch, szalejący w iskrzących się pałacach lodowych i przemawiający groźnie rykiem wichrów północnych i mroźnym oddechem śmierci.

Tu rodziły się i kształtowały myśli Uljanowa, śmiałe do zuchwalstwa, niemal szaleństwa; tu dojrzewały i krzepły w przysięgi gorące a surowe, niby ascetyczne wybuchy fanatycznego proroka, niby ponure modły sekciarzy, ukrytych po leśnych kaplicach i barłogach pustelników, zapatrzonych w zaświaty.

Tymczasem on sam, ścigany wygnaniec, myślał spokojnie, bez uniesień i marzycielstwa o rzeczach zwykłych, z ziemi i jej łez zrodzonych a zapłodnionych w samej chwili narodzin przez nienawiść głuchą, niemą i ślepą; przerzucał mosty nad przepaściami; podminowywał groźne twierdze, zwodził i na manowce prowadził tysiące wrogów.

Tu, słuchając plusku wartkiego prądu Jeniseju, wyczuwając każde drgnienie potężnych sił pierwotnej natury, szepty cieniów, wychodzących z pod czerwonych kamieni dawnych cmentarzysk, zrozumiał, że wśród bojowników o losy uciemiężonych, powołanych do budowania nowego życia, on był jedynym, który posiadał siłę, wolę i umiejętność wodza.

Miałżeś zginąć za kratami więzienia, na szubienicy, od kuli lub na dalekim wygnaniu po-nownem? Byłoby to bezmyślnem szafowaniem sił, niezbędnych dla wielkiego celu!

Przyszedł do przekonania, że nie może pozostać w Rosji – rabiej, ciemnej, carskiej, nieruchomej, jak gnijący, zarośnięty rzęsą, wodorostami i sitowiem staw.

Pragnął wolności, świeżego powietrza, swobody ruchu, głębokiego oddechu i czynu, ni-czem nieskrępowanego.

Wiedział, że po wysłaniu go na Syberję i po aresztowaniu uczniów, wychowanych przez niego, partja szybko staczała się ku upadkowi. Nic się w niej nie działo; z trudem zaledwie

podtrzymywano łączność pomiędzy pozostałymi członkami. Drobna, żmudna praca nad uświadomieniem dawała błahe wyniki. On czuł się powołanym do wielkiego dzieła.

– Kruszę skały, posługując się młotkiem do użytku domowego – myślał z goryczą, – tymczasem potrzebuję młota – ciężkiego, mocnego i miażdżącego. Mógłby to być duży dziennik rosyjski, wydawany zagranicą i rozpowszechniany regularnie przez niewidzialne kanały po Rosji. Wiem, że będzie on młotem burzącym i tworzącym, czuję się na siłach ująć go i zadać im ciosy nieomylne!

Od tej chwili ciężyło mu wygnanie.

Przestał spać, jeść, chodził milczący i niespokojny, trawiony gorączką pracy i żądzą wykonania obmyślonego planu.

Z takim to utajnionym zamiarem, po skończonym terminie przymusowego pobytu na Sy-berji, powrócił do Petersburga, pozostawiwszy żonę w Ufie.

Rozejrzał się po stolicy, zbadał dokładnie stan partji i nastrój w kołach rewolucyjnych, naradzał się z wybitnymi przywódcami ruchu socjalistycznego, a zrozumiawszy wszystko, napisał do żony krótki list:

– Wszystko, o czem myślałem, patrząc na stepy minusińskie i potężny prąd Jeniseju, ziściło się lub ma się wkrótce ziścić. Wyjeżdżam zagranicę. Czekaj listu, po którym natychmiast przyjeżdżaj.

Uljanow już widział przed sobą wymarzony młot, a był on podobny do młota Tora, wykuwającego ostre groty, tarcze, pancerze i miecze, rozbijającego nim góry i głowy wrogów, wrzucanych do mrocznej Walhali, skąd niema powrotu po wieki wieków.

Młot ten kruszył i rozwalał piętrzące się skały przeciwieństw, lecz budować nie mógł, będąc narzędziem zniszczenia.