Szedł jednak, bo inaczej zgniótłby go, zdeptał wartki, burzliwy potok motłochu. „Czerwony" car musiał być zawsze na czele jego i, jak car, nikogo i niczego się nie bać… Musiał, chociaż nie zawsze mógł, a ten mus doprowadził go po kilku latach wściekłego życia do zupełnego wyczerpania mózgowego. Zadanie Lenina nie było trudnem, gdyż działał on wśród rosyjskiego ludu, trudnem było doprowadzenie zrywających tamy potoków do wolności, nowych, racjonalnych form życia, nowego ładu, nowej etyki i szczęścia, co przyobiecał solennie w manifestach swoich. Lenin pozostawił po sobie chaos, zburzone tamy i rozpętane zwierzę ludzkie – wstrętnego bękarta pierwotniaka i ssącego potwora o olbrzymim brzuchu i drobnej główce bez śladów mózga… Sam zaś, jako „nowy prorok" pozostał w szklanym grobowcu w mauzoleum, wzniesionem na placu, gdzie car Groźny ucinał łby wiernopoddanym, Piotr wieszał buntowników, a dyktator proletarjatu walił z kulomiotów do wszystkich, którzy z tych lub innych powodów na klaśnięcie jego bicza odpowiadali okrzykiem: „nie!", aż nie zapanowała cisza cmentarna, wśród której legł on, syn radcy stanu, półmongoł, fałszerz pieniędzy i idej, największy drapieżca, bezczelny demagog-dyktator, duchowy wnuk Groźnego, syn Piotra Wielkiego i brat Pugaczewa, oswobodziciel i ciemiężca, Awwakum fanatyzmu, Rasputin krwawych orgij, burzyciel rodziny i społeczeństwa, pół-car, pół-bóg, a w istocie swojej – towarzysz najnędzniejszych, najmroczniejszych, najbardziej zbrodniczych; zuchwały gracz, straszliwy eksperymentator, teoretyk i nieuk w dziejach rozwoju ludzkości, marzyciel o duszy, jak mgławica nad bagniskiem…
Kelner ostentacyjnie zaczął sprzątać stoliki.
Na frontonie Grand Opéra zegar wydzwonił drugą godzinę po północy. Wstałem i zacząłem żegnać swoich przyjaciół.
– Dlaczego pan nie ogłosi odczytu w „Club du Faubourg"? – zapytali mnie. – To byłoby takie wstrząsające i, mimo wszystko, przekonywujące!
– Niewiarogodne! – dodałem. – Niewiarogodne, gdyż w tym okresie skojarzył się paradoks europejski z paradoksem rosyjskim, a ten ostatni zwyciężył w kraju Iwanów Groźnych, Piotrów Wielkich, Katarzyn-Nierządnic, obłąkanych i rozpustnych popów, bo wodzem stał się mały, wolny od wszelkich zasad, doskonale rozumiejący duszę cara Iwana i półmnicha Rasputina, miotający się, przebiegły, zwinny, nieuchwytny „bies" rewolucyjny – Lenin. Nikt mnie nie zrozumie, panowie, nikt nie uwierzy, nikt tu na Zachodzie nie zostanie przekonany! Lenina ważyć będą na karaty, jako djament biały lub czarny, a tu na szalę rzucić trzeba wiekową niewolę i morze wsiąkłych w ziemię rosyjską łez i krwi, koszlawe naśladownictwo Europy i ponurą spuściznę Azji…
Pożegnałem swoich przyjaciół i poszedłem wzdłuż – Boulevard Madeleine.
Pędziły lśniące limuzyny, wałęsali się „camlotś", myszkowały prostytutki, a nędzarki i nędzarze czaili się już w ciemnych framugach zamkniętych restauracyj, szperając w koszach ze śmieciami i odpadkami.
Cicho było dokoła.
Na skrzyżowaniu ulic tkwili policjanci z założonemi po napoleońska rękami i gwarzyli spokojnie.
Granatowe mundury i eleganckie peleryny sprawił im naród. On też postawił ich na tych placówkach…
Policjanci wiedzieli o tem i byli dumni, pewni siebie, albowiem potrafili wbić w zbiorową głowę narodu, że tak być powinno…
F. Antoni Ossendowski.
Paryż, wrzesień 1930 r.
ROZDZIAŁ I.
Mały Włodzimierz Uljanow siedział cicho i z pod namarszczonych brwi bacznie śledził każdy ruch matki.
Marja Aleksandrówna, trochę przybladła i smutna, pomagała służącej Ninie nakrywać do stołu.
Była sobota, – dzień, w którym do Uljanowych przychodzili znajomi ojca. Marja Aleksandrówna nie lubiła tych zebrań; starszy brat, posłyszawszy o nich, uciekał z domu, mrucząc:
– Do djabła, do djabła z tymi jaskiniowcami!
Siostry, sprzątające w saloniku, śmiały się pocichu, a Wołodzia z niecierpliwością oczekiwał gości.
Nareszcie w saloniku zjawił się ojciec.
Siwy, barczysty, o ciemnych skośnych oczach, takich samych, jakie miał młodszy syn, z dumą nosił granatowy surdut ze złotemi guzikami i krzyżem św. Stanisława na biało-czerwonej wstążeczce, co nadawało mu wyraz uroczystości i powagi.
Siadł w fotelu, przysunął mały stolik i ustawił szachy, przygotowujące się do partyjki z doktorem Titowym.
Doktór zawsze wprawiał w podziw małego Włodzimierza.
Chłopak chciałby go widzieć pływającego. Nie wątpił, że doktór mógłby stać na największej głębinie, jak korek jego wędki na rzece. Taki był gruby, okrągły ten doktór Titow.
Ojciec nie odzywał się do Marji Aleksandrówny, bo wiedział, że nie lubi jego gości; nie chciał psuć sobie zabawy sprzeczką z żoną.
Jednak pani Uljanowa sama wszczęła rozmowę.
– Mój kochany – rzekła, – już dałbyś raz spokój sobie i mnie z tymi gośćmi! Co ci przyjdzie z tego, że zjawi się stary opój, proboszcz, ojciec Makary, w zielonej kamlotowej sutannie, doktór Titow i inspektor szkół ludowych – Piotr Piotrowicz Szustow. Ani Bogu świeczka, ani djabłu – pogrzebacz, doprawdy!
Ojciec poruszył się niespokojnie i zaczął wycierać czerwoną chustką spocone czoło, mrucząc:
– Żyjemy w przyjaźni oddawna… zresztą, wszyscy oni mają rozległe stosunki, mogą się więc przydać w życiu, dopomóc, komuś z silnych tego świata dobre słowo o mnie szepnąć…
– Och! – westchnęła żona. – Co do tego dobrego słowa, to przypominasz mi Tiapkina-Lapkina z „Rewizora" Gogola. Ten też bardzo o to dbał i prosił, aby rewizor, po powrocie do Petersburga, powiedział ministrowi, że w takim a takim mieście przebywa Tiapkin-Lapkin!