Выбрать главу

Zaśmiała się głucho i nieprzychylnie.

– Masza, co też za porównanie… – rzekł z wyrzutem.

– Zupełnie to samo! – zawołała pani Uljanowa. – Śmieszny jesteś! Dlaczego nie zapraszasz do siebie ludzi światłych, młodych, myślących, – naprzykład, lekarza Dochturowa, nauczyciela Niłowa lub tego dziwnego mnicha – kaznodzieję, brata Aleksego? Spotkałam ich u pani Własowoj, są to bardzo rozumni, uczciwi ludzie!

– Broń Boże! – wylękłym głosem i wymachując rękami, syknął pan Uljanow. – Są to typy niebezpieczne, jacyś tam… działacze.

– Działacze? – spytała Marja Aleksandrówna. – Co to znaczy?

– Coś złego! – odparł szeptem. – Ostrzegał mnie przed nimi naczelnik policji… Ale zapomniałem ci powiedzieć, Masza, że i on dziś nas odwiedzi…

– Tego tylko brakowało! – klasnąwszy w dłonie, zawołała z oburzeniem. – Dziś to już żywego słowa nie posłyszymy. Obecność policjanta, i to jeszcze takiego gorliwego, wszystkim zamknie usta.

Mąż milczał i, ciężko wzdychając, wycierał spocone czoło.

– Taki jak ja mały człowiek powinien mieć silnych przyjaciół, – powiedział bardzo cicho. Marja Aleksandrówna machnęła i wyszła do jadalnego pokoju.

O 8-ej wieczorem bardzo punktualnie jeden po drugim przybywali goście. Wkrótce wszyscy siedzieli w saloniku, prowadząc ożywioną rozmowę. Wołodzia oczu nie spuszczał z dwóch postaci.

Uśmiechał się pokryjomu i trącał siostrę Saszę, wskazując wzrokiem na doktora.

Okrągła głowa, łysa i cała czerwona, o nadmiernie wypukłych bladych, prawie białych oczach – od dołu była zakończona trzema podbródkami, wylewającymi się, jak gęsty kit, na biały, pofałdowany gors koszuli; kulista głowa opierała się na okrągłej, podobnej do olbrzymiej piłki figurze, a tak jakoś dziwnie, z taką wzbudzającą obawę nierównowagą, że, zdawało się, iż powinna z niej się stoczyć przy silniejszem poruszeniu. Krótkie, tłuściutkie nóżki zwisały z dość wysokiej kanapy, ledwie dotykając podłogi.

– Jabłko na arbuzie… – szepnął Wołodzia do siostry, mrużąc oczy. Sasza lekko uszczypnęła go w ramię i cicho pisnęła, zatknąwszy usta ręką.

Chłopak przeniósł wzrok na nowego gościa.

Był to komisarz policji – radca kolegjalny Bogatow.

O tym człowieku krążyły legendy po całem mieście.

Był postrachem dla złoczyńców wszelkiego rodzaju. Barczysty, chudy, miał twarz okoloną pięknemi bokobrodami; długie, zuchowato podkręcone do góry wąsy końcami swemi sięgały zmrużonych, chytrych oczu. Siedział rozparty w fotelu i co chwila poprawiał szablę i wiszący na szyi order.

Długie lakierowane buty błyszczały i cicho dzwoniły ostrogi.

Wołodzia nie mógł się napatrzeć na niego. Podobała mu się siła, bijąca z muskularnej postaci Bogatowa, i pewność siebie, tryskająca z każdego słowa, z najmniejszego połysku bezczelnych oczu.

Jednocześnie na dnie serca małego chłopaka wzbierała nieznana niechęć, niemal nienawiść, chęć zrobienia przykrości, bólu, wstydu temu silnemu, pewnemu siebie człowiekowi. Komisarz, ćmiąc grubego papierosa, opowiadał. Wszyscy pochyleni, z uśmiechem służalczego zachwytu słuchali.

Pan Uljanow siedział wyprostowany, cały zamieniony w uwagę, starając się nie przepuścić ani jednego słowa. Miał zwyczaj słuchać uważnie – stare przyzwyczajenie nauczycielskie. Po nim tę sztukę odziedziczył młodszy syn – małomówny zwykle, skupiony, uważnie patrzący i słuchający.

Doktór Titow, przechyliwszy głowę nabok, napróżno usiłował odwrócić ciężkie ciało swoje w stronę mówiącego.

Inspektor Szustow pokrzykiwał cicho i podskakiwał na krześle.

Ojciec Makary oczy wznosił ku niebu, jedną ręką – białą, pulchną głaskał długą brodę, a drugą – przyciskał do piersi wiszący na złotym łańcuchu ciężki srebrny krzyż z niebieską emalją i świecącemi się kamyczkami w wieńcu nad głową Chrystusa.

– Moi panowie, proszę rozważyć tylko! – mówił dobitnym, basowym głosem komisarz Bogatow. – Chłopi, którym szanowany, ceniony w całej gubernji pan Aksakow, należący do najstarszej szlachty, nie pożyczył drzewa na odbudowę spalonej wsi, zrobili napad na dwór. Spotkali ich tam strzałami. Dwóch chłopów zabito, trzech raniono, reszta rozbiegła się, nic nie wskórawszy. Pchnięto konnego parobka do mnie. Przybyłem, nie zwlekając. Powęszyłem tu i ówdzie, w ciągu godziny wykryłem rannych i kazałem przyprowadzić do siebie. Pytam o szczegóły, o uczestników napadu. Milczą… A więc wy tak, braciszkowie?! Jakem machnął jednego, drugiego, trzeciego w ucho, w zęby, w nos; zalali się chłopy krwią, no i wyśpiewali prawdę! Gubernator nasz nie lubi hałasu, niepokojących doniesień do Petersbuga, bo to zaraz długa korespondencja, śledztwo, awantura! Woła mnie i powiada: „Szymonie Szymonowiczu, pokaraj buntowników, aby raz na zawsze odechciało się im wypraw na starą szlachtę!" Wziąłem wtedy kilku swoich policjantów i wymierzyłem sprawiedliwość podług sumienia. Ci, co napad uczynili, dostali po sto rózeg, a dla postrachu – cała wieś, nawet baby, po dwadzieścia pięć. Teraz cisza i spokój, jak makiem zasiał! Rózeczki dla naszego dobrego chłopka – to najpierwsza rzecz, najlepsze lekarstwo. Cha! Cha! Cha!

– Bardzo słusznie, bardzo słusznie! – zgodził się doktór. – Środek nakształt baniek. Odciąga krew od głowy i serca…

– Łagodna, ojcowska kara! – śpiewnym głosem wtórował mu ojciec Makary, pieszcząc obydwiema rękami krzyż. – Lud nasz – to dzieci, więc, jak dzieci, należy go karać…

– Hm… lepsze to, niż sąd, więzienie, Sybir… – dodał inspektor, patrząc na Uljanowa. Marja Aleksandrówna surowo spojrzała na męża i zacisnęła ręce.

Zmieszany obejrzał się bezradnie i, chrząknąwszy, zwrócił się do córki.

– Sasza! – rzekł. – Popędź-no kucharkę. Drodzy goście, z pewnością, głodni są. Marja Aleksandrówna, skinąwszy na dzieci, wyszła z saloniku.

Panowie gawędzili dalej, opowiadając sobie różne plotki miejskie i nowiny urzędnicze. Wreszcie gospodarz zaproponował zagrać w karty i w szachy.

Bogatow, ojciec Makary i inspektor zaczęli grać w sztosa, Uljanow z doktorem ścierali się zawzięcie, posuwając figury szachów.

Na zaproszenie Marji Aleksandrówny wszyscy przeszli do jadalnego pokoju. Goście obficie popijali, wlewając do gardła ogromne kieliszki wódki i na przegryzkę racząc się śledziem, kiszonemi ogórkami i marynowanemi grzybami.

– Ależ umiecie pić, ojcze Makary! – śmiał się inspektor, z zachwytem patrząc na proboszcza, nalewającego sobie sporą szklankę wódki.

– Z Bożą pomocą, mogę jeszcze – śmiał się tenorkiem ojciec Makary. – Niewielka to sztuka! Aby tylko gospodarze zaprosili do stołu, dali wódki, a gardziel zawsze przynoszę ze sobą… na wszelki wypadek!

– Że też, wasza wielebność, nie przeszedł dotąd na bas, a trwasz przy tenorze? – dziwił się doktór.

– Ech! – machnął ręką proboszcz. – Przecież nie jestem diakonem…

– Jakaż różnica? – spytał Uljanow, trochę już podpity.

– Bardzo prosta! – zaśmiał się pop. – Diakon, kiedy wypije, chrząka i ryczy: a-a-a! Ja zaś, po wypiciu piszczę na najwyższą nutę: i-i!

Wszyscy zaczęli się śmiać, a ojciec Makary nalał sobie jeszcze jedną szklankę, wypił, zadarł głowę wysoko i pisnął:

– I-i-i! Ot tak!

Znowu rozległ się wesoły śmiech rozbawionego towarzystwa. Pani Uljanowa, nakarmiwszy dzieci, wyprawiła je spać.

Siedziała milcząca i posępna, robiąc uprzejmą twarz tylko wtedy, gdy na nią zwracano uwagę. Wkrótce jednak podochocone towarzystwo zapomniało o niej. Spostrzegłszy to, wymknęła się z pokoju.

Wołodzia nie poszedł do oficyny, gdzie mieszkał z bratem. Powrócił pokryjomu i zaczaił się w saloniku, zdaleka przyglądając się ucztującym.