Pomruk zdumienia przemknął po sali.
– Mędrzec! – z zachwytem szepnął Stiekłow-Nachamkes.
– Prorok jasnowidzący! – odezwał się głośno Boncz-Brujewicz.
– My tylko czujemy, on – myśli za wszystkich! – dodał z westchnieniem Piatakow.
– Zdumiewająca siła myśli! – wykrzyknął Newskij.
– Pozwólcie dokończyć towarzysze! – zwrócił się Lenin do obecnych. – Pomyślcie na chwilę, że jesteście już w Moskwie. Nie w jakimś „instytucie" lub w przygodnym pałacu Krzesińskiej, lecz w Kremlu! W Kremlu!
– W Kremlu! – wybuchnął ogólny krzyk zachwytu.
– Stulecia historji natworzyły tam legend bez liku! Do nich wpłynie jeszcze jedna, nowa, czerwona, najszlachetniejsza legenda. wasza legenda obrońców praw proletarjatu, towarzysze! Kto nie zna Kremlu? Oczy, myśli i serca całej Rosji będą skierowane na was! Wasz głos przebrzmi z jego białych murów na cały kraj, na cały świat! Mówicie: „honor, kapitulacja, opuszczona placówka". Jaki piękny poryw! Tak mówił też Kutuzow, broniący Moskwy przed Napoleonem, a jednak cofnął się, oddał stolicę na zniszczenie, lecz zwyciężył. Zwycięzców nie sądzą, towarzysze! Honor wodzów widzę w zwycięstwie, nie w śmierci bohaterskiej, bezmyślnej, niepotrzebnej, wspaniałej, a nieraz szkodliwej! Jeżeli wy, pomni na honor, umrzecie na szubienicach, kto zastąpi was? Kto poprowadzi rewolucję i losy proletarjatu ku ostatecznemu zwycięstwu? Tak myślałem z troską i bólem przedtem, nim przedstawiłem wam plan przeniesienia się do Moskwy, na Kreml… Wasze bohaterstwo płomienne posiadało we mnie zwątpienie… Teraz będę słuchał, co wy powiecie, bo tylko to jest wolą najlepszej części pro-letarjatu, dumy rewolucji!…
Cały Komitet wykonawczy, komisarze, nawet stojący na czatach żołnierze, otoczyli Lenina, cisnęli się do niego, jak owce do pasterza, jak dzieci do ojca, bili się w piersi, krzyczeli:
– Prowadź nas! Za tobą pójdziemy wszędzie!
Nawet Trockij i Kamieniew wołali, wymachując rękami:
– Niech żyje Lenin – wódz!
Dyktator spostrzegł to odrazu i, podniósłszy rękę, uciszył zgiełk.
– Niech legenda nie opuszcza całkowicie Smolnego Instytutu! Czuję, że żądacie tego i żądanie jest sprawiedliwe i mądre. Postanówmy więc, żeby czerwony sztandar naszej partji powiewał nadal nad tym pałacem, gdzie po raz pierwszy proletarjat rzucił potężne, władne słowo o dyktaturze swojej. Tego hasła bronić będzie oddany sprawie, mój stary druh, wypróbowany bojownik, natchniony wódz – Zinowjew i nasi wierni towarzysze z „czeki", tej pięści proletarjatu. – Wołodarskij i Urickij! Ofiarnością swoją, pracą i odwagą zapiszą oni w hi-storji nowe imiona najsławniejszych!
Nowe krzyki i wiwaty przeniosły się po sali, wylały się do kurytarzy i brzmiały długo, biegnąc dalej i dalej.
Lenin przeszedł do swego gabinetu, szybko chodził z kąta w kąt, zacierał ręce i, krzywiąc usta, syczał:
– Raby, bydło ciemne…! Buntownicy ślepi…!
Z wściekłością kopnął stojące na drodze krzesło i, odczuwając stras6liwe wyczerpanie, upadł na kanapę.
– Taka godzina równa się pięciu latom życia! – syknął przez zaciśnięte zęby.
Długo nie mógł się uspokoić. Zrywał się i biegał po pokoju, rozkładał ręce i mówił do siebie:
– Umrzeć! Najłatwiejsza rzecz! Koniec i spokój… Niczego innego nie życzyłbym sobie, lecz nie mogę… Muszę przebić ciemność, muszę przerąbać las! Będzie to mojem dziełem. Nic nie zbuduję nowego i wiecznego. Będę szczęśliwy, jeżeli mi się uda zmusić ludzkość, by nie oglądała się poza siebie, lecz patrzyła w przyszłość, tylko w przyszłość, zrzuciwszy urok grobowców. Zacznie wtedy kiełkować myśl o nowym ustroju społecznym i wyłoni się w czyn, który trwać będzie do czasu, aż zginie pamięć o mnie. Uczynię wszystko, aby ją wyrzeźbić we wspomnieniach ludzi miłością, czy nienawiścią, zachwytem lub pogardą, błogosławieństwem pokoleń, czy ich przekleństwem! Pragnę stać się nowym „świętym" proletarjatu, aby tajemniczy związek pomiędzy mną, nawet umarłym, a żywymi trwał. Wobec takiego celu nizkie pochlebstwo przed tłumem, cały ten fałsz ohydny, obłudne obietnice i płynące stąd własne upokorzenie niczem jest, – niczem też jest życie moje i życie miljonów ludzi! Wiek nasz czci rozum i wielkość, połączone w jednym genjuszu. Mnie wystarczy kult dla mego rozumu! Wyznawcy usiłują zawsze naśladować tego, którego ubóstwiają. Niech-że naśladują! Dopomoże to im do zrzucenia na zawsze nieznośnych więzów przeszłości z jej przesądami, pomyłkami i staremi trumnami!
Położył się nawznak na kanapie i, wpatrzony w sufit, usiłował więcej o niczem nie myśleć. Dochodził go głuchy hałas, trzask desek, łoskot rzucanych na ziemię ciężkich przedmiotów, nawoływanie, okrzyki ludzi, turkot samochodów.
Domyślił się, że towarzysze zarządzili już pakowanie dokumentów Rady komisarzy ludowych i przewiezienie plik papierów i skrzyń na dworzec kolejowy. Nie wiedział jednak dyktator, że wśród pracujących zamieszało się kilku przygodnych pomocników, nikomu nieznanych; przyszli z ulicy, gdzie przed Smolnym Instytutem stale gromadził się tłum ciekawych ludzi, nie mających ani przytułku bezpiecznego ani pracy.
Wbiegali razem z żołnierzami do gmachu, składali do skrzyń dokumenty, zabijali paki i wynosili. Niektóre skrzynie spadały z trzaskiem i hałasem na załamaniach schodów, toczyły się nadół i rozsypywały się. Wtedy niosący je ludzie wszczynali popłoch, biegali w zamieszaniu, szukając nowych skrzyń, inni szybko przeglądali rozsypane papiery, chowali do kieszeni, za cholewy butów, do czapek.
W kilka dni później Łotysze i Finnowie na placach Kremlu szkolili naprędce sformowane bataljony z kulisów chińskich, rozrzuconych przez obalony rząd carski w przyfrontowym pasie, a teraz zebranych zewsząd i przeznaczonych do obrony nowych władców.
Wojska te wchodziły w skład oddziału karnego wszechrosyjskiej „czeki".
W Moskwie, przy ul. Bolszaja Łubianka, w domu, należącym do towarzystwa asekuracyjnego „Kotwica", ukryła się „wszechrosyjska do walki z kontrrewolucją, sabotażem i spekulacją".
Życie i śmierć 150-miljonowego narodu zostały oddane w ręce prezesa „czeki" – Feliksa Dzierżyńskiego, posiadającego prawo kary śmierci bez zatwierdzenia wyroków przez Radę komisarzy ludowych i centralnego komitetu wykonawczego.
Legenda Kremlu odżyła…
Z poza grubych murów Kitaj-horodu, z zakamarków, z ciemnych lochów, z labiryntu mrocznych komnat, wąskich, potajemnych przejść, wynurzyło się straszliwe widmo cara Iwana Groźnego i jego kata wszechwładnego – Maluty Skuratowa. Za nimi sunęły, niby zgraja wilków, cienie pretorjanów krwawych – ponurych „opriczników", szalejących po całym kraju, pławiących się we krwi, wołających głosami złowróżbnemi: „Słowo i czyn".
Widma z podziwem i strachem patrzyły na przechadzającego się po placu Kremlowskim małego człowieka o łysej czaszce, mongolskich policzkach, wargach i oczach.
Chodził, założywszy ręce do kieszeni wypłowiałego palta, a obok stąpał wysoki, chudy człowiek w szaro-zielonej kurcie i długich butach z cholewami. Szedł przygarbiony, zaciskając blademi dłońmi szarą, zniszczoną twarz, wykrzywianą przez zrywające się co chwila drgawki; nieruchomy wzrok wbijał w okrągłe kamienie starego bruku.