Выбрать главу

Słyszały widma słowa straszne, przerażające.

Dzierżyński opowiadał o pracy, wrzącej w „czeka", o tysiącach męczonych i mordowanych ludzi, porwanych w domach i na ulicach przez żołnierzy łotewskich i chińskich.

– Żadna tajemnica nie pozostanie w cieniu! – szeptał Dzierżyński, zaglądając w oczy Lenina. – Umiemy zmusić do szczerości o, umiemy!

Lenin zaciskał ręce i patrzył dokoła ostrym, twardym wzrokiem. Gdy padał na tłoczące się, niewidzialne widma, pierzchały w popłochu, w lęku niewypowiedzianym. Dzierżyński zatrzymał się i rzekł:

– Dziś będę prowadził śledztwo w sprawie zamachu. Waszego szofera Wołodzimirowa przywiozłem tu. Przychodźcie, towarzyszu, posłyszcie rzeczy ważne. koniecznem jest, abyście słyszeli!

– Kiedy? – spytał Lenin.

– Dziś wieczorem… – szepnął Dzierżyński.

– Przyjadę…

Rozstali się i poszli w różne strony.

Cienie starego Kremlu spoglądały oczami, pełnemi rozpaczy i strachu niemego. Zerwał się wiatr mroźny.

Widma rozwiały się, jak mgławica nad moczarami.

Wtedy wychynęły inne zjawy. Blade, pokrwawione, umęczone cienie ludzi zmarłych przez długie pasmo wieków w lochach katowni kremlińskiej.

Wykrzykiwały twarze straszne, miotały długie ręce pod nisko zwisające chmury, śniegiem brzemienne, śmiały się bezdźwięczne, cieszyły się radością wściekłą, bluzgały przekleństwami i wzdychały jękliwie:

– Zemsta za nas…! Zemsta za nas…!

Te cienie jęczące tworzyły korowody ponure. W zwojach zamieci wyły i pląsały, wznosiły się coraz wyżej, igrały z płachtą czerwoną, łopocącą na wieży, śmiały się przeciągle i znikały, tonąc w wirach i strugach smagającej śnieżycy.

ROZDZIAŁ XXVI.

Wył wiatr i ciskał suchym, zmarzniętym śniegiem w ciemne okna domów, ciągnących się wzdłuż Bolszoj Łubianki. Żadnego przechodnia nie można było spostrzec na pustej ulicy, chociaż wskazówka zegara na wieży dobiegała dopiero godziny 11-ej.

Samotny człowiek w wyszarzałem palcie, podniósłszy wytarty barankowy kołnierz, wynurzył się z poza rogu poprzecznej ulicy. Szedł, patrząc na skrzące się pod nogami śnieżne zaspy, kurzące się pod smaganiem wichru.

Z bramy domu o wybitych szybach i odłupanym przez kule tynku wypadło trzech żołnierzy i, otaczając przechodnia, pytało groźnie:

– Dokąd idziesz? Pokazać legitymację!

Zapytany podniósł oczy na żołnierzy, a ci skamienieli, prostując się i szepcąc:

– Towarzysz Włodzimierz Iljicz Lenin! Uśmiechnął się życzliwie i spytał:

– Pokażcie mi gmach „czeki"!

– Stoicie przed nim, towarzyszu, – odparł żołnierz wylękłym głosem.

Lenin obrzucił uważnym wzrokiem olbrzymi dom o dużych oknach, do połowy zabitych deskami, ciemnych, jakgdyby ślepych.

– Co u licha?! – mruknął niezadowolonym głosem – Śpią tam wszyscy?…

Jakgdyby odpowiadając mu, gdzieś z wnętrza gmachu wyrwał się zdyszany turkot motoru samochodowego. Jakieś jeszcze inne dźwięki łączyły się z odgłosami maszyny. Po chwili umilkło wszystko. Cisza zapadła głucha, niepokojąca.

– Co to było? – spytał Lenin, patrząc na żołnierzy.

– „Czeka" rozstrzelała skazanych… – szepnął podoficer. – Zawsze przytem puszczają w ruch samochód ciężarowy, żeby zagłuszyć strzały kulomiotów, krzyki zabijanych, jęki…

Nic więcej nie mówiąc, Lenin skierował się ku bramie domu i zadzwonił. Zachrypnięty głos zapytał

– Kogo czarci niosą o tej porze! Odchodź od bramy, bo strzelę…

– Prezes Rady komisarzy ludowych do towarzysza Dzierżyńskiego – odpowiedział Lenin. Posłyszał tupot nóg uciekającego szyldwacha i przeraźliwy gwizdek.

Minęło kilka minut nim otwarto furtkę. Jakiś człowiek, mały, krępy, o twarzy pooranej ospą, wyjrzał ostrożnie, podejrzliwie i w milczeniu przepuścił Lenina. Zamknąwszy za nim furtkę, szedł ztyłu i mruczał:

– Musimy być czujni… Już kilka razy wchodzili do nas ludzie uzbrojeni, zamierzając zabić towarzyszy Dzierżyńskiego i Petersa… Polacy i Łotysze źli są na nich… Nie wyszli już stąd, lecz są też inni, którzy zaprzysięgli zemstę. Wczoraj w ogrodzie uniwersyteckim znaleziono towarzysza Bagisa, powieszonego przez niewykrytych złoczyńców…

Mrucząc, prowadził Lenina przez podwórze.

Przy żółtych płomykach latarni naftowych, słabo oświetlających dziedziniec, wznosił się wysoki, ślepy mur, znikający u góry we mgle zamieci, potrzaskany i poszczerbiony. Na pozostałym tynku widniały krwawe nasiąki i sople. Pod murem leżały nieruchome, nagie ciała, pokurczone, skulone, rzucone, jak zwał szmat. Nad niemi unosiła się lekka zadymka pary. na uboczu stał duży ciężarowy samochód, pomalowany na czarno.

Lenin przystanął i obejrzał się za skradającym się ztyłu człowiekiem.

Odźwierny zrozumiał nieme pytanie skośnych oczu i znowu mruczeć zaczął:

– Tu tracimy skazańców. Kulomiot umieściliśmy w okienku suteryny. Nastawiony jest tak, że przechodzący przed nim ginie odrazu…

Zaśmiał się ponuro i dodał:

– Produkcja masowa… inaczej nie można!

Lenin skinął głową w stronę nagich trupów i spytał:

– Co robicie… z tem?

– Część wywieziemy za miasto, gdzie jutrzejsi skazańcy przygotowują już dla nich i dla siebie groby. Innych zabiorą do szpitali, gdzie lekarze uczą się na nich. Pewien uczony profesor często tu przychodzi i opowiada, że dla nauki dobre nastąpiły czasy, bo trupów w bród! Niewiadomo nigdy, komu i z czem można dogodzić!

Zaśmiał się piskliwie, szeroką dłonią zasłaniając usta.

Wchodzili po schodach na drugie piętro. Wszędzie stały posterunki żołnierskie. Krzyki, jęki, płacz dochodziły zdaleka; rozlegały się głuche odgłosy strzałów.

Lenin szedł wyprostowany, oddychał ciężko; czuł dreszcz, wstrząsający nim.

Weszli do obszernej poczekalni, z biegnącym w głąb lokalu korytarzem, gdzie przy każdych drzwiach przechadzali się żołnierze chińscy.

– Zamelduję towarzyszowi – prezesowi czeki… – rzekł siedzący przy biurku chudy blondyn o zmęczonych, zaczerwienionych oczach.

Po jego odejściu, Lenin całą siłą woli pohamował ogarniające go wzburzenie. Cicho tu było. Tylko od czasu do czasu rozlegały się chrapliwe głosy Chińczyków i dzwonki, natrętne, niecierpliwe.

Urzędnik długo nie powracał. Stojący przy drzwiach żołnierze spoglądali na nieznanego im człowieka pogardliwie i zagadkowo. Widzieli, że przybywający tu w różnych sprawach rzadko opuszczali gmach. Widzieli ich wchodzących do poczekalni, wychodzących – prawie

nigdy.

Na męki mogli przyjść tą drogą, dla umęczonych – istniały inne wyjścia. Lenin pomyślał:

– Stworzyliśmy państwo w państwie. „Czeką" może się stać silniejszą od Rady komisarzy ludowych…

W głębi korytarza otwarły się drzwi i do poczekalni szybkim krokiem wszedł Dzierżyński.

– Przyszedłem, Feliksie Edmundowiczu – powiedział Lenin. – Trudno się dostać do was!

– Myślałem, że przyjedziecie samochodem, a tymczasem doniesiono mi, że jakiś człowiek kilka razy przeszedł przed domem „czeki"… Musimy być ostrożni Czyhają na nas…

– Macie dobry wywiad – zauważył Lenin z uśmiechem.

– Towarzysze Blumkin i Jagoda są specjalistami od wywiadu – odpowiedział Dzierżyński.

– Proszę do mnie!

Szli korytarzem. Na drzwiach widniały napisy „pokój Nr. 1, komisja śledcza tow. Rozso-china„, „komisja śledcza tow. Ozolina…" Tabliczki z nazwiskami – Rittnera, Mienżyńskiego, Artuzowa, Guzmana, Blumkina bielały na drzwiach.