– Teraz zajmijcie się chłopakiem – syknął Fedorenko. – Dwie kule próbne, trzecią musicie umieścić w czole!
Kula głucho klasnęła nad głową chłopaka. Twarz mu się wykrzywiła, skurczył się cały i zemdlał.
Wołodzimirow szarpnął się z rąk trzymających go żołnierzy i jęknął:
– Zlitujcie się nad nimi… powiem wszystko…
– Słuchamy! – rzekł obojętnie Fedorenko i, zwracając się do wachmistrza dodał: – Włóżcie nowe naboje do rewolweru!…
Wołodzimirow jeszcze walczył ze sobą. Straszliwa męka szalała w jego nieprzytomnych, znękanych oczach.
– Słuchamy, do stu djabłów! – nie wytrzymał Dzierżyński, tupiąc nogami.
– Zamach był obmyślony przez prawych socjal-rewolucjonistów i żydów… – szepnął Wo-łodzimirow.
– Nazwiska wykonawców? – spytał sędzia.
– Nie znam wszystkich… było ich dziesięciu… przypadkowo słyszałem nazwiska Leontje-wa, Schura i Frumkin… – mówił, nie patrząc na nikogo, aresztowany.
– Frumkin – kobieta? Piękna, młoda żydówka? Na imię ma Dora? – spytał Fedorenko, mrużąc oczy.
– Tak… – szepnął Wołodzimirow.
– Nie rozumiem, poco była tak długa, bohaterska scena zapierania się? – podnosząc ramiona, z szyderstwem zauważył Fedorenko. – Ale jeszcze jedna formalność!… Muszę skonfrontować oskarżonego z osobą, nader nas interesującą. Własow, dajcie znać, aby dostarczono tu Nr. 15-ty! A biegiem, biegiem… towarzyszu!
Dzierżyński i Fedorenko naradzali się, paląc papierosy…
– Błagam, aby żołnierze nie męczyli więcej mojej rodziny! – zawołał rozpaczliwie Woło-dzimorow.
– Za chwilkę! – odparł uprzejmie i spokojnie sędzia. – Od was tylko zależy, abyśmy zupełnie zwolnili sympatyczną panią i miłego Piotrusia…
Do gabinetu wprowadzono kogoś. Lenin ostrożnie podniósł głowę. Tuż przy progu stała kobieta.
Wydawało się, że zstąpiła z jakiegoś obrazu.
– Gdzie ja widziałem taką postać? – pomyślał Lenin, trąc czoło. – Zdaje się, na jakimś obrazie z czasów wielkiej rewolucji francuskiej? A, może nie…
Wysoka, wiotka, o dumnie osadzonej pięknej głowie stała młoda żydówka. Biała, jak mleko, twarz, płonące oczy, czarne łuki brwi, namiętne usta i olbrzymi węzeł kruczych włosów, drobnemi kędziorkami spadających na kark i natchnione czoło, – wszystko było doskonałe w linji, rysunku i barwie.
– Judyta… – szepnął Lenin…
Stała spokojna, wyniosła z opuszczonemi wzdłuż kształtnych bioder rękami. Ledwie dostrzegalnie falowała wysoka pierś.
Fedorenko, lubieżnie mrużąc oczy, długo przyglądał się jej. Wreszcie spytał zmienionym głosem:
– Imię i nazwisko pięknej… pani?
Nie poruszyła się nawet i nie spojrzała na sędziów.
– Jaka pani niedobra! – cicho zaśmiał się Fedorenko. – Wiemy przecież, że zachwycamy się w tej chwili pięknością i wdziękiem panny… Dory Frumkin…
Nie zmieniła postawy; nawet powieki jej nie drgnęły. Zdawało się, że nic nie słyszy i nie widzi przed sobą.
– Czy to jest Frumkin, o której oskarżony mówił nam? – zadał sędzia pytanie Wołodzimi-rowi.
– Tak… – szepnął oficer, bojąc się spojrzeć na stojącą przy drzwiach kobietę.
Przy tem strasznem dla niej słowie nie zdradziła najmniejszego wzruszenia i niepokoju.
– Własow! – zawołał urywanym głosem sędzia. – Odprowadźcie Dorę Frumkin do mojej kancelarji i powiedzcie, aby Maria Aleksandrówna zajęła się nią. Wkrótce przyjdę…
Żołnierze wyprowadzili aresztowaną.
– Włodzimierzu Iljiczu! – zawołał Dzierżyński. – Wychodźcie teraz i oznajmijcie, że za cenne zeznania darujecie życie obywatelowi Wołodzimirowi, chociaż zasłużył na śmierć.
Lenin powstał i, patrząc na dawnego szofera i sędziów, nie mógł wyrzec ani słowa.
Fedorenko zbliżył się do niego i zaczął rozmowę, chwaląc się swojem doświadczeniem i opowiadając o dawnych czasach, gdy, jako rotmistrz żandarmów, potajemnie sprzyjał prawdziwym rewolucjonistom. Lenin słuchał go zimno, z wyrazem wstrętu na twarzy.
Dzierżyński tymczasem wydał jakieś rozkazy.
Żołnierze, zwolniwszy kobietę i chłopca wyszli. Wołodzimirow tulił do siebie drżącego, słaniającego się synka i męczeńskim, zbolałym wzrokiem patrzył w surowe oczy żony.
– Jesteście wolni, zupełnie wolni – syknął Dzierżyński, oglądając się poza siebie, gdzie stał wachmistrz Własow. – Proszę wychodzić… Najpierw kapitan Wołodzimirow, a później kobieta… dziecko – naostatku.
Wołodzimirow ruszył naprzód, ledwie jednak doszedł do drzwi i wyciągnął ręką do klamki, padł strzał. Śmiertelnie ugodzony w głowę człowiek runął na ziemię. Żona rzuciła się do niego, lecz w tej chwili Własow wypuścił kulę. Upadła na ciało męża bez życia. Drzwi natychmiast się otwarły; wbiegł chiński żołnierz. Schwyciwszy chłopaka, zdusił mu gardło i wyniósł z pokoju. Chińczycy, popędzani przez wachmistrza, za nogi wyciągali do korytarza zabitych i zacierali ślady krwi.
– Państwo stoi na przemocy, sile i gwałcie! – przypomniały mu się słowa jego, tak często powtarzane.
– Czy na takim gwałcie, jaki widziałem tu, można budować państwo? Czy to jest droga do nowego życia ludzkości? – wirowały w głowie jego pytania.
Znowu się wzdrygnął i ze wstrętem słuchał opowiadania Fedorenki o niezwykłej celności oka grubego wachmistrza.
– Przyklejałem skazanym srebrne pięć kopiejek, drobną monetkę, na piersi, a ten chłop kulą wbijał ją w serce! – śmiejąc się, mówił z zachwytem.- Kanalja… ohydny kat… – pomyślał Lenin, jednak nic nie powiedział.
Pamiętał słowa Dzierżyńskiego, że „czeka" jest sztandarem dyktatury proletarjatu, a on -Włodzimierz Lenin był jego dyktatorem i być takim chciał jak najdłużej, bo nikogo innego wśród tysięcy towarzyszy nie widział.
Znowu zamajaczyła przed jego wzrokiem daleka, mała, świetlana, promienna przyszłość świata zwolnionego z kajdan przeszłości.
Musiał tam zajść z każdą cenę.
Zacisnął zęby i milczał.
– Wołodzimirowy umarli z wdzięcznością w sercu dla was, towarzyszu! Lekka, przyjemna śmierć, a dla was – dobry omen!
Zaśmiał się Lenin, lecz nic nie odpowiedział. Nie miał się i odwagi. Szybko wyszedł, skinąwszy głową w stronę Dzierżyńskiego i Fedorenki. W sieni oczekiwał na niego agent „czeki". Miał go eskortować do Kremlu z rozkazu Dzierżyńskiego.
– Jak się nazywacie, towarzyszu? – zapytał go Lenin, gdy już wyszli na ulicę.
Chciał posłyszeć głos człowieka, który przed chwilą nikogo nie zamordował i nie widział męki i konania.
– Apanasewicz, pomocnik komendanta „czeki" – od parł, salutując po wojskowemu. Lenin wypytywał go o straszny dom śmierci.
Agent na wszystko odpowiadał jednakowo:
– Zapytajcie o to, towarzyszu naszego prezesa. Ja nic nie wiem!
Jednak, gdy doprowadził dyktatora do bramy Kremlu, zatrzymał go i szepnął:
– Jeżeli potrzebny wam będzie człowiek zuchwały, na wszystko gotowy, przypomnijcie sobie moje nazwisko: Apanasewicz!
– Apanasewicz… – powtórzył Lenin i obejrzał się.
Agent znikał już w kotłujących się strugach i obłokach zamieci, szybkim krokiem idąc w stronę katedry św. Bazylego.
Wygwizdywał jakąś piosenkę ludową…
ROZDZIAŁ XXVII.
Ponury nastrój, niby kleszcze zimne. lub śliskie skręty płaza wstrętnego, ściskał serce i mózg Lenina. Czuł się tak, jakgdyby sam przed chwilą wyszedł z więzienia. Chciał się uśmiechnąć, przypominając sobie radość, niemal pijaną, bujną, gdy niegdyś opuścił celę, a furtka więzienna zatrzasnęła się za nim przy ul. Szpalernej w Petersburgu. Nie zdobył się jednak na uśmiech.