Z poza wystającej skały, gdzie pieniły się i wirowały wartkie strugi, wypłynęła duża tratwa.
Ludzie, wparci ramionami w długie bosaki, wbijali ich okute żelazem końce w dno i popychali setki grubych pni sosnowych i bukowych, powiązanych łykami.
Pośrodku tratwy stał szałas z kory i zielonych gałęzi, a przed nim na płycie kamiennej płonęło małe ognisko.
Gruby, brodaty kupiec siedział przed ogniem i pił herbatę, nalewając ją z kubka na spodek. Od czasu do czasu, pokrzykiwał zachęcająco:
– Hej, hej! Mocniej, szybciej, tężej! Zaśpiewajcie-no, chłopcy, praca lepiej sporzyć się będzie! N-no!
Schyleni nad bosakami robotnicy ponuremi głosami pomrukiwać zaczęli:
Niechętnie mrukliwe głosy ożywiały się powoli, nabierały głośniejszego, śmielszego tonu i rytmu.
Stojący przy długiem wiośle sterowem młody robotnik, nagle zaśpiewał dźwięcznym, wysokim tenorem pieśń zbójecką:
Chór przygarbionych postaci, tupiących bosemi stopami na ruchomych, mokrych belkach, poderwał zgranym chórem:
Stromy spych odbił, odrzucił słowa pieśni; potoczyły się nad rzeką, spadły nad niziną, pociętą kwadratami pól i okrytą zielenią łąk bez kresu.
Tratwa nagle zawadziła o ukryty kamień i gwałtownie obracać się zaczęła, porywana prądem na głębinę.
Rozległ się krzyk, umilkła pieśń, głośniej i częściej tupały nogi, mocniej wpijały się oparcia długich drągów w umęczone ramiona pracujących ludzi, pluskała woda, skrzypiał ster, trzeszczały wiązania belek.
Jeszcze nie skonało dalekie echo pieśni, jeszcze drgała, drżała w powietrzu ostatnim słowem: „…czełny…", gdy siedzący przed szałasem kupiec porwał się na równe nogi i podbiegł do sternika.
Rozmachnął się szeroko i uderzył walczącego z prądem człowieka w twarz, krzycząc wściekłym, chrapliwym głosem:
– Psi synu! Oby matkę twoją – sukę… Do djabłów rogatych! Wy – nędznicy, żebracy podli, wyrzutki, więzienne ścierwo! Oby was cholera wydusiła! Oby…
Biegał, ciskał przekleństwa, bił, potrącał, wygrażał, wykrzykiwał złe, zgniłe, ohydne słowa…
Z poza wyspy na wart, na wolną przestrzeń rzecznych fal barwne wypływają łodzie Stefana Razina (wódz nadwołżań-skich piratów)".
Wysoki brzeg powtarzał wszystko i odbijał każde słowo, jak piłkę; leciała ponad rzeką i padała tam, gdzie umarły przed chwilą zwrotki pieśni o hetmanie zbójników, Razinie, obrońcy umęczonego ludu.
Rzeka nagle stała się bezbarwna, szara i pomarszczona, jak twarz starca; przygasło niebo, z którego odleciały anioły i archanioły w szatach perlistych, różowych, niebieskich, złocistych i zielonych, jak woda.
Wołodzia znowu czapkę nacisnął jak najgłębiej i, włożywszy ręce do kieszeni spodni, zamyślony i smutny powracał do domu. Radość umarła w jego sercu.
Już nigdzie nie spostrzegł wesołości bezkresnej, nieśmiertelnej.
Wszystko przeminęło, odleciało bez śladu, bez echa. Chłopak oglądał się dokoła i szeptał:
– Mama mówi i kapelan gimnazjalny uczy, że Bóg jest miłosierny i wieczny… Dlaczegóż więc umierają ludzie, psy, ptaki? Dlaczegoż przemija cisza, pełna światła i radości? Dlaczego urywa się pieśń nad rzeką? Dlaczego ten opasły kupiec bije sternika i wykrzykuje na całe gardło ohydne słowa? Nie! Bóg nie jest miłosierny, bo nie dał wieczności temu, co jest piękne i radosne! A, może, On sam nie jest wieczny? Może żył niegdyś i był miłosierny? Teraz umarł i – niema miłosierdzia na ziemi?
– Boga niema… – przypomniał sobie słowa brata Aleksandra.
– Lepiej nie myśleć o tem – szepnął.
Bolesny grymas przemknął po okrągłej twarzy i zaczaił się w kącikach drżących powiek. Na wsi popłynęły dni pełne wrażeń, nigdy niezapomnianych.
Z chłopakami wiejskimi Wołodzia zapuszczał się do lasu, na pola i na brzeg rzeki, gdzie dzieci kąpały się lub siedziały z wędkami, łapiąc ryby.
W lesie młody Uljanow polował. Sporządził sobie prawdziwy łuk i strzelał do ptaków. Czynił to pokryjomu przed matką, która ganiła go za to.
– Pamiętaj, synku, – mówiła, patrząc na niego surowym wzrokiem, – że największym skarbem, posiadanym przez ludzi jest życie. Bóg w dobroci swej wynagrodził niem istoty żyjące. Nikt nie powinien, nie obrażając Boga zabijać ani człowieka, ani nawet najdrobniejszego owadu.
– Nawet komara, który tnie? – spytał chłopak.
– No… komar to – szkodliwy owad… – odparła trochę zmieszana matka.
– A wilk? niedźwiedź? – pytał dalej.
– To znowu – drapieżniki… – objaśniła głosem niepewnym.
– Czy niema ludzi szkodliwych, drapieżnych? – nacierał chłopak. – Słyszałem, że ojciec Makary nazywał rewolucjonistów szkodnikami, a komisarz policji, pan Bogatow, opowiadał, że cyganie są drapieżnikami… Powiedz, mamo!
Marja Aleksandrówna bacznie zajrzała w pytające oczy syna. Chciała coś odpowiedzieć, lecz zacisnęła usta i po długiem milczeniu szepnęła:
– Tego nie zrozumiesz teraz. Mały jeszcze jesteś. Z czasem dowiesz się o wszystkiem… Nie pytał jej więcej, ale do ptaków strzelał tylko pokryjomu.
Lubił też grać w kości. Wiedział, że rodzice byli przeciwni temu i strofowali go. Jednak czuł nieprzeparty pociąg do hazardu.
Przywiózł ze sobą kości i grał z chłopcami, wygrywając od nich małe wiewiórki, zajączki, wyjęte z gniazda, złapane kosy i szczygły, laski o rękojeściach z cudacznie powyginanych korzeni.
Nie przegrywał nigdy. Wreszcie przyłapano go.
Rzucał kość, napełnioną ołowiem i wskazującą najwyższą ilość punktów. Pobito go na poczekaniu, lecz nikt nie myślał pogardzać nim. Obudził w towarzyszach szacunek z powodu niebywałego pomysłu. On zaś wzruszył ramionami i rzekł spokojnie:
– Za co poturbowaliście mnie? Przecież chciałem wygrać, więc przygotowałem dla siebie niezawodną kość.
– Chwat z ciebie! – pokręcił głową rudy wyrostek Sieriożka Chałturin, piegowaty i zwinny, jak kot. – Nie lubisz przegrywać, bracie?
– Przystępuję do gry, aby wygrać! – odpowiedział, mrużąc oczy.
Spodziewał się, że usłyszy oskarżenie o nieuczciwość. Często słyszał to słowo w gimnazjum: najmniejsza niedokładność w wykonaniu przepisów zabawy powodowała wybuchy oburzenia i krzyki o nieuczciwości.
Wołodzia prawie nigdy nie bawił się w przerwach między lekcjami.
Zwykle chodził do klasy rysunków i oglądał modele gipsowe, popiersia Wenus, dużą figurę Herkulesa, opartego o maczugę, przerzucał karty albumów z obrazami Ermitażu, galerji Stroganowa i Luwru.
Dziwiły go liczne niedorzeczności.
Uczniowie podczas wypracowań klasowych spisywali jeden od drugiego, podpowiadali sobie na lekcjach głuchego kapelana i – nie nazywali tego ani podłością, ani nieuczciwością, jak to chętnie czynili podczas zabaw.
Była w tem jakaś nierzetelność i nieprawda, czego objaśnić nie mógł i pogardliwie uśmiechał się.
Wiejscy chłopcy pobili go za kość z ołowiem.
To rozumiał. Byli źle, że ograł ich. Jednak nazwali go „chwatem", pochwalali i, cmokając ustami, podziwiali niezawodną kość i jej wynalazcę.
O tem często dumał młody Uljanow, gdy ze swoimi przyjaciółmi chodził na ryby na brzeg cichej, głębokiej zatoki rzecznej.