– Oskarżony prezesa naszej rady Jachontowa, bo to były mieńszewik, człowiek niepewny! – zauważył ze śmiechem Wojkow.
– Znajdą się i inni – dodał Jurowskij, znacząco patrząc na towarzyszy.
– Zgładzeni Romanowych poleciłbym towarzyszom Jurowskiemu i Biełoborodowowi -rzekł Pieszkow.
– Podtrzymuję zdanie towarzysza – powiedział Wojkow, zgarniając wtył jasne, kędzierzawe włosy.
– Dobrze, polecam to wam, towarzyszu Jurowskij! – zawołał Lenin, – a uprzedźcie mnie
0 tem telegraficznie, tylko bardzo konspiracyjnie… O naszem dzisiejszem postanowieniu nikt nie powinien wiedzieć. Nikt!
Spojrzał na nich badawczo, przenikliwie i żegnać zaczął. Po wyjściu ich, Lenin zatarł ręce i szepnął:
– Spełni się jedynie osobiste marzenie całego mego życia!…
Odprowadzał na dworzec odjeżdżających do Jekaterynburga komunistów i, ściskając im ręce, powtórzył kilka razy:
– A śpieszcie się, śpieszcie, drodzy towarzysze!
Czekał z niecierpliwością na wiadomości. Nie spał nawet, trawiony gorączką wewnętrzną
1 niepokojem drapieżnym. Nic go nie mogło poruszyć i wstrząsnąć.
Z obojętnością wysłuchał doniesienia o rozszarpaniu Wołodarskiego przez tłum w Piotro-grodzie, o zdobyciu Kazania przez „białych", o zwycięskim pochodzie Czechów i klęskach „czerwonej armji" na Syberji i pod Archangielskiem.
Nie mógł o niczem myśleć. W dzień i nocy widział przed sobą ukoronowaną głowę Romanowa, syna mordercy brata; napawał się jękami i łkaniem zabijanych dzieci cara, drżał na myśl, że, być może, wkrótce zostanie powołany do kabla telegraficznego i usłyszy umówione słowa:
– Jesteśmy gotowi…
Nareszcie w połowie lipca przyszła ta chwila wymarzona.
Telegrafował prezes Rady jekaterynburskiej, Jachontow. Omawiał sposoby obrony miasta i ochrony koronowanych więźniów przed zbliżającemi się „białemi" wojskami.
Lenin szczegółowo wypytywał o wszystko, doradzał, dziękował Jachontowowi za wydajną pracę i dodanie się sprawie.
Po skończonej rozmowie telegraficznej pozostał przy aparacie i czekał. Po kilku minutach sygnalizował Jurowskij.
– Jesteśmy gotowi… – wystukał aparat.
– Skończcie! – zatelefonował dyżurny urzędnik na rozkaz Lenina.
W trzy dni potem po całym świecie mknęła już ponura wieść, że car z najbliższą rodziną został zamordowany bez sądu w lochach domu Ipatjewa, zamienionego przez Radę jekate-rynburską na więzienie najpotężniejszego niedawno monarchy w Europie.
Oskarżenia, spadające na Lenina z powodu bezprzykładnego okrucieństwa i bezprawia, nawet w okresie rewolucyjnym wołającego o pomstę do nieba, wkrótce umilkły, gdyż serca ludzkie stwardniały, a myśl miotała się w krwawych oparach wojny, codziennego, uprawnionego mordu.
Oszukana Europa, zbici z tronu stronnicy cara i strwożenia chłopi uwierzyli, że prezes Rady jekaterynburskiej Jachontow wraz komunistami Gruzinowym, Malutinym, sfanatyzowa-nemi obywatelkami Aproskinoj, Mironowoj i dziewięciu „czerwonymi żołnierzami" bez wiedzy władz centralnych wymierzyli sprawiedliwość, podyktowaną gniewem ludu, zabijając Mikołaja Krwawego, jego małżonkę – księżniczkę Heską – dzieci i nieliczne oddane im osoby ze świty.
Lenin po śmierci rodziny cesarskiej odrazu się uspokoił.
Mimo szalejącego jeszcze po całym świecie wichru napaści, oskarżeń, przekleństw, najczarniejszych przepowiedni, klęsk czerwonej armji i zwycięskiej ofenzywy kontr-rewolucyj-nych wojsk, zachowywał niezwykły spokój. Odbywał nieskończone narady z inżynierami, zamierzając wprowadzić elektryfikację w kraju, aby ożywić zamierający przemysł i olśnić ludność ciemnej Rosji nowem dobrodziejstwem rządu proletarjackiego, obdarzającego ubogie chaty o strzechach słomianych – światłem elektrycznem.
Był tak tem przejęty, jakgdyby widział w elektryczności ucieczkę przed piętrzącemi się trudnościami.
Kryły się w nastroju dyktatora inne, głębsze przyczyny. Spadł z niego ciężar nieznośny. Czuł, że spełnił konieczny obowiązek, zakończył własne życie i teraz był wolny. Wolny od słowa, danego na zaraniu świadomości życiowej. Pamiętał o niem zawsze. Było dla niego tłem pracy i rozmyślań, wystąpień zuchwałych, zamiarów jeszcze śmielszych, w stojących na granicy obłędu, czem przerażał wrogów i pociągał serca i dusze stronników.
Słowo to padło z ust jego w chwili najcięższej. Pamiętał o niej, jak o policzku, jak o krzywdzie niepomszczonej.
Widział oburzoną twarz dziewczęcą, ciskające ognie gniewu oczy niebieskie, rozwichrzone włosy złote i usta, wymawiające zdania napozór obojętne, a zatrute zwątpieniem, być może, pogardą.
Słowo jego, wymówione głosem ponurym, zimnym, stało się ciałem, stosem ciał skrwawionych, posiekanych, pohańbionych…
Nic go już teraz nie łączyło z przeszłością.
Istniał w przyszłości absolutnej, w nadbycie wielkiego organizmu, narodu, może całej ludzkości.
W duszy miał pustkę zimną, zagasłe pogorzelisko, jak człowiek, który zrobił ostatni wysiłek w wielkiej pracy całego życia nad tą pustynią, gdzie nie było ani rozpaczy, ani nadziei, przelatywała spokojna, nieznająca wahań myśl.
Mknęła jak wicher płomienny, który dokoła rzucał błyski gorące, zapalał serca ludzi, burzył swym prądem wszystko napotkane na drodze, lecz dla niego była to martwa bryła, którą obracał, kuł i ciskał dalej w otchłań czasu, w pogmatwany labirynt wypadków.
Stawał się maszyną potężną, z obojętnością i pośpiechem wyrzucającą z siebie słowa, myśli i czyny, jakgdyby obce, zimne. Pracowała sprawnie z coraz większym rozpędem i szybkością, wchłaniając w siebie różne zewnętrzne zjawiska i przetwarzając je w inne – potrzebne, wielkie i małe, mocne, jak głazy, i kruche, niby cienkie, rozpryskujące się płytki szklane.
Innemi oczami zaczął patrzeć na ludzi.
Nie mierzył już ich zwykłą miarą wartości ludzkiej.
Widział przed sobą tylko części wielkiej maszyny, którą on, jak motor, nigdy nie spoczywający, poruszał bezustannie i gnał, pożerając przestrzeń i czas.
Już nie oglądał się na to, że różni ludzie, jak Trockij, Zinowjew, Stalin i Dzierżyński, miotali się w systemie motoru, jak rozpętane, rozpędzone koła, nie myślał, że pomiędzy nimi mogą powstać tarcia i rozbieżność ruchu. Czuł, że on – motor nadaje wszystkiemu ogólny kierunek, jednakowo wartki pęd, wspólny bieg. Wiedział, że w razie nieharmonijnego ruchu nie zawaha się przed odrzuceniem zawadzającej części maszyny, że strzaska ją na setki odłamków, zniszczy, przetopi.
Siedząc w swoim gabinecie, zaciskał ręce i zastanawiał się nad tem, co już zrobił i do czego zmierzał.
Wtedy wypływała przed nim oświetlona meta, poza którą widział wyraźnie nowe życie ludzkości i jakieś nieznane słońce, wschodzące nad ziemią odrazu w zenicie. Cofając się wzrokiem wstecz, obojętnem okiem ogarniał zgiełk, chaos sprzecznych dążeń i idej, ruiny, groby, stosy męczenników zamordowanych, miljony walczących, rzeki, morza czerwone od krwi, wdychał mdłe, zgniłe powiewy, zalatujące od wypełnionych trupami, ledwie przysypanych ziemią dołów.
– Zburzenie… śmierć… chaos i nic pozatem!… Dopiero zaczynam stawiać pierwsze kroki… – szeptał i pytał kogoś, podnosząc brwi:
– A może na tem tylko urwie się moje życie? Któż znajdzie w sobie upór i siły, aby wyprowadzić lud z chaosu i krwawej mgły? Kto poprowadzi dalej dzieło moje? Myśl o nim zrodziła się nie w chwili namiętnego uniesienia, nie w wichrze gniewu, nie w porywie oburzenia. W mękach poczęła ją dusza moja i w łonie swem nosiła pod sercem długie, męczeńskie lata! Żywiła ją octem i piołunem, poiła troską o ludzi, o ich pot, łzy i krew. Do snu kołysało zawodzenie jękliwe, szloch, nigdy nie milknący i nieukojony. Nauczały i błogosławiły na życie zuchwałe – wielka mądrość człowieka i wielka nędza jego serca, niezmierzona, dumna, siła, tworząca wspaniałe dzieła i depcąca po miljonach słabych i ciemnych, Jakiś nakaz przedwieczny roztworzył oczy moje, abym ujrzał promienną sprawiedliwość, pogrążony w ohydzie zbrodni. istota nieznana, potęga wszechwładna przecięła nić mego życia i pchnęła moją myśl, namiętności i siły na dzieło zburzenia, wstrząsu, opamiętania i tworzenia nowego bytu. Kto czuł ten nakaz? Kto słyszał głos, żądający ofiary i wysiłku na ustawienie wiech, wskazujących drogi? Gdzież jest ten, który przeżył chwile ekstazy niemej i może zastąpić mnie?