Выбрать главу

Niepokój ściskał mu serce. Znał twórców bolszewizmu rosyjskiego – swoich najbliższych pomocników. Byli to ludzie zuchwali, przejęci ideą, ambitni, nie znający żadnych hamulców. jednak nie byli podobni do niego. On zaś – utkany z woli i myśli, posiadał umysł praktyczny, giętki, pozbawiony dążeń egoistycznych, indywidualista nieograniczony, absolutny, przejęty jednocześnie myślą o zniszczeniu wolności ducha i uczuć drogą podniesienia ogółu do własnego poziomu, aby wszyscy stali się równi, jednakowi, nabrali wspólnego rozpędu i siły, niszcząc indywidualność na rzecz komuny. On cofał się i napadał, umiał uznać swoje błędy, nie wahając się, odrzucić to, co przed chwilą uważał za najkonieczniejsze, – robił to jednak dlatego, aby znowu napadać i kroczyć naprzód, ciągle naprzód!

Trockij i inni uparci w swoich postanowieniach, dumni, pewni siebie, nieugięci w zamiarze być zawsze kierownikami nieomylnymi i zwycięskimi, wierzyli w istnienie rzeczy niemożebnych i na nich porywać się nie śmieli, myśląc o kompromisie pomiędzy możliwością a absurdem… Wreszcie każdy z nich pragnął być niezastąpionym, wyższym od innego, uważając go za współzawodnika, nieraz nawet za wroga. Ludzie ci – stając pod nowemi sztandarami, nie wyrzekli się starych kajdan, uznawali niewzruszone zasady moralności, czuli się bezsilni przed zwyczajami i tradycjami, myśleli kategorjami logiki dawnych pokoleń, nie wierzyli we wszechpotęgę siły brutalnej, czarodziejskiej.

– Muszę żyć, bo na bezdroże wyjdzie komunizm i zginie w przepaści sprzeczności i niewiary w powodzenie! – myślał Lenin. – Oni wszyscy nie wiedzą w Boga… Ja wierzę w bóstwo… W to, którego zew przepotężny słyszałem zawsze. Nie znam jego imienia, widzę jednak, jak się wyłania ono z chaosu, z mgławic krwawych. poznaję bóstwo, jak poznajemy jasność, następującą po mroku. Do tego bóstwa zrozumiałego, bliskiego, ludzkiego, prowadzę wszystkich ludzi od skraju do skraju ziemi… Bóg się objawiał ludom w postaci słupa ognistego, pałającego krzaku, piorunu niszczącego. Pragnę być słupem, krzakiem i piorunem, aby ujrzało stado ludzkie prawdziwe oblicze Boga ziemskiego, któremu można w źrenice zajrzeć, dłonią dotknąć, głos jego usłyszeć… Jestem tym, który podnosi człowieka na szczyt góry, prowadząc go ścieżką kamienistą, krwawiącą stopy, zmuszającą słabym padać i wić się w mąkach głodu, pragnienia i lęku; dojdą ze mną tylko silni i wytrwali, a, stanąwszy na cyplu podobłocznym, rzekną śmiele: „Bóstwo, ukrywające się od wieków, ukaż nam prawdziwe oblicze swoje, albowiem oczyściła nas męka niezmierna, strach wyzwolił z więzów troski o siebie i oto opadła z nas skorupa pożądliwości, – równi jesteśmy tobie, towarzyszu w życiu kosmicznem, Wielki Kowalu, posługujący się siłami nieznanych nam sfer, chociaż echa ich brzmią w naszych duszach, a błyski przeszywają serca".

Chciałby w tej chwili podzielić się myślami swemi z kimś bliskim, bardzo drogim, wyrozumiałym i dobrym bezmiernie.

– Matka? – pomyślał i westchnął. – Odeszła… odeszła z bolesnem zwątpieniem, czy zamyślone przez syna dzieło dobre będzie i sprawiedliwe… Konała, miotana niepokojem i trwogą. Któż inny mógłby zrozumieć mnie i bez obawy pochwalić lub zganić?

Patrząc z mroku niebieskie, sączące łagodny połysk oczy, lśnią się złote włosy, oświetlone lampą naftową, poruszają się purpurowe, namiętne wargi.

– Heleno! Heleno! – szepce dyktator i ręce wyciąga. Nagle łagodna twarz majacząca kurczy się, okrywa zmarszczkami, blednie, wykrzywia się przeraźliwie, oczy wychodzą z orbit, pełne obłędnego przerażenia, usta czernieją i rozwarte szeroko, wyją przeciągle:

– Miłosierdzia! Zabijają!… Litości!…

Lenin głowę opuszcza, oczy palcami zaciska i drży, szczęka zębami. Zrywa się po chwili, pięścią grozi i woła:

– Zniknij, zjawo przeszłości! Zniknij, zgiń na wieki!…

Po chwili jęczy i błaga kogoś, kto stoi blisko – blisko, szeleści oddechem i szepce gorąco. Błaga Lenin żałośnie i długo:

– Odejdź!… Nie dręcz!… Przebacz!…

Otrząsa się, oczy przeciera i rzuca wzrok na kalendarz. Odwraca kartkę.

– 30 sierpnia… – odczytuje machinalnie.

Coś zapisał sobie na ten dzień? Ach! Wielki wiec, na którym ma dać wyjaśnienia z powodu zamordowania Mikołaja Krwawego, oczyścić od zarzutów partję, rzucić cień podejrzenia na ludowców, wyszydzić i poniżyć cudzoziemskich dyplomatów i pismaków! Tak, to – jutro!

Maszyna zaczyna pracować sprawnie, całym pędem, z zaciekłością ruchu i siły. Lenin planuje swoją mowę, spokojnie, twardo, logicznie, przekonywująco. Skończył i położył się na kanapie, patrząc w sufit. O niczem nie myśli.

Widzi przed sobą morze głów, pałających, bezmyślnych i ponurych oczu, ust krzyczących, ramion podniesionych… Stado bierne, ślepe, zbłąkane i on – pasterz, wódz, prorok, wzniesiony na grzbiet fali morza, na wyżynę mównicy czerwonej.

Zasypia… Śpi bez snów.

Budzą go kroki wbiegającego człowieka.

Otwiera oczy i spostrzega stojącego przed nim sekretarza.

– W Piotrogrodzie żyd Kanegisser zabił Urickiego! – woła zdyszanym głosem. – Uprzedzono zamach życia Schneura na towarzysza Zinowjewa…

– Odpadają kółka maszyny… – mruczy Lenin, snując myśl, podświadomie trawiącą go w nocy. Spostrzega zdumienie i przestrach na twarzy sekretarza, przytomnieje ostatecznie.

– Dyktatura proletarjatu jest wielką maszyną, niszczącą stary świat – mówi z uśmiechem. – Wrogowie starają się zniszczyć ją, lecz łamią zaledwie poszczególne koła… Naprawimy ją i będzie, jak dawniej, druzgotała, dusiła! Proszę ułożyć telegram z ubolewaniem i wysłać do czerwonego Piotrogrodu!

Nazajutrz koło południa wchodził na wiec.

Przed nim szli Finnowie, dowodzeni przez Chalajnena, torującego drogę do mównicy, okrytej czerwoną tkaniną. Nagle powstało zamieszani. Ktoś wykrzyknął głośno:

– Za naród umęczony! Za zbrodnie!

Niezawodnie głos ten, wysoki i dźwięczny, należał do kobiety młodej, porwanej oburzeniem lub rozpaczą namiętną. Przeszył gwar niby błyskawiczny cios ostrej szabli. Finnowie stanęli, a wtedy rozległ się strzał, samotny, bliski.

Lenin potknął się i jął rękami chwytać powietrze, poczuł, że pada w ciemną otchłań… Finnowie podtrzymali go, porwali na ręce i wynieśli.

Za nimi przeraźliwie wył tłum, padały przekleństwa i jakieś okrzyki zgrozy czy triumfu; ludzie się szamotali, wlokąc kogoś i szarpiąc na szmaty, bezkształtne, skrwawione…

W godzinę później po Moskwie biegła radująca jednych trwożąca innych wieść.

Fania Kapłan i Mojżesz Glanc dokonali zamachu na wodza proletarjatu, zraniwszy go lekko.

Wierny rządowi tłum zamordował Glanca na miejscu. Finnom udało się obronić kobietę i odstawić ją do „czeki".