Chłopak, dusząc Manię za gardło i wyrzucając krótkie, urywane słowa, zniewolił ją. Wyrostki, ciężko dysząc, drapieżnie śledzili ruchy miotających się ciał.
Wreszcie Szczepan podniósł się i przeciągnął lubieżnie.
– Dobra dziewka! – mruknął. – Ale i ze mnie – dobry towarzysz! Bierzcie ją, kto chce! Do samej nocy zemdlona dziewczyna i rozpustne wyrostki pozostawali w ciemnym spichrzu, gdzie pachniało żytem, pleśnią i myszami.
Chłopcy wymknęli się chyłkiem i powrócili do domu niespostrzeżenie.
Manię znaleziono dopiero po tygodniu martwą. Leżała naga, okryta sińcami, pokrwawiona i zmarznięta.
Sąd bez trudu wykrył zbrodnię i chłopców odstawiono do miasta. Bawili tam przez dwa dni. Powrócili zuchwali, butni, chwalą się tem, że są uniewinnił ich, a nawet pochwalił za wymierzenie kary dziewczynie, nie wypełniającej zobowiązań prawdziwej proletarjackiej kobiety wolnej, równej mężczyźnie. Nie miała bowiem prawa odmawiać pożądającym jej komunistom.
Nic nie pomogły skargi ojca Mani, więc przyszedł do Bołdyrewych, aby wypłakać się i użalić.
Poważny, stateczny Szulgin, spostrzegłszy, że Bołdyrewy, w obawie przed wszystko sły-szącemi i widzącemi murami, milczą, ze współczuciem patrząc na niego, rzekł, podnosząc dwa palce do góry:
– Przysięgam przed wami, jak przed Bogiem, że zemszczę się…! Spełnił przysięgę.
Szczepan Lutow nagle przepadł. Nikt go już nigdy nie zobaczył.
Jakaś starucha opowiadała później na ucho pani Bołdyrew, że na własne oczy widziała, jak Szulgin w noc księżycową niósł coś ciężkiego do przerębli i, uwiązawszy stary kamień młyński, wrzucił do rzeki.
Po tym wypadku zaszedł inny, który wzburzył całą wieś.
Stara Wasylisa Leontjewa przybiegła do Bołdyrewych i, szlochając głośno, rozpaczliwym głosem zawodziła:
– Ratujcie, radźcie, dobrzy ludzie! Dziś dowiedziałam się strasznej prawdy! Moja córka będzie miała dziecko od męża mego… od swego ojca! Grzech wielki… zbrodnia przed Bogiem i ludźmi! Doradźcie, co robić? Och! O-o!
Bołdyrewy myśleli długo, nie wiedząc, co mają powiedzieć. Wreszcie Bołdyrew rzekł:
– Nie wiemy, czy jest to teraz zbrodnią… Nowe prawa inaczej na rzeczy patrzą. Naradźcie się z komisarzem, sąsiadko!
Starucha pojechała do miasta na skargę.
Odprawiono ją niczem.
Sędziowie szydzili z niej i śmiali się głośno:
– Hej, stara! Cóżeś myślała, że twój mąż nie ma oczu? Woli on młodą córkę od takiej starej szkapy! Nie widzimy w tem żadnej zbrodni. Są to stare przesądy głupie! Powracaj do domu i patrz, jak się miłują ojciec z córką. Cóż to, nie znasz Starego Testamentu? Opowiada on o takich wypadkach. Czemże twój stary gorszy jest od proroków tam jakichś. Jary on jeszcze i ochoczy! Kłaniaj mu się od nas, kobieto, i nie zawracaj nam głowy głupstwami. Wielka rzecz, że – córka! Baba jak każda inna…
Starucha surowo patrzyła na sędziów suchemi, złemi oczami i rzekła spokojnie:
– Popamiętacie mnie… Oj, popamiętacie, bezbożniki!
Tejże nocy spłoną drewniany dom sądu, podpalony nieznaną, mściwą ręką. Winę zwalono na kilku kontr-rewolucjonistów, byłych urzędników i rozstrzelano ich, ponieważ kara istnieje na to, aby się znalazł zasługujący na nią. Tymczasem Wasylisa powróciła na wieś.
W nocy, bez szmeru stąpając bosemi nogami, oblała naftą i podpaliła złożone w sieni łuczywo, wyszła z chaty, zaryglowała drzwi i wsunęła pod słomianą strzechę palącą się drzazgę. Dom spłonął jak stóg suchego siana, a w trzasku belek i w syczeniu ognia utonęły rozpaczliwe krzyki ginących ludzi, próżno szukających ratunku.
Wasylisa przez dwa dni błąkała się po wsi z zawiniątkiem, okrytem szalem.
Sąsiadki z podziwem patrzyły na kawałek drewna, otulonego szmatami.
Starucha potrząsnęła zawiniątkiem, całowała, przyciskając do piersi, i pieszczotliwym głosem nuciła:
– Aj, luli, aj, luli, wnuczku, spij, sierotko!
Doszedłszy do zamkniętej cerkwi, długo patrzyła na zieloną kopułę bez krzyża i nagle zaczęła podskakiwać i krzyczeć przeraźliwie:
– Hej-ha! Hej-ha! Czerwony ogień pożarł grzeszników; czerwony ogień pożarł sędziów. Hej-ha, puściłam dobre, gorące płomienie… Hej-ha!
Naczelnik milicji, posłyszawszy to, kazał odwieźć obłąkaną do miasta i doniósł władzom o przechwałkach staruchy.
Wasylisa z miasta nie powróciła.
– Rozstrzelali ją z pewnością? – szepnęła do męża pani Bołdyrewa, dowiedziawszy się o tem.
Mąż nic nie odpowiedział. Przeglądał przysłaną z miasta gazetę.
Nagle podniósł głowę i, spojrzawszy na żonę dziwnym wzrokiem, przeczytał:
– Proletarjat odrzuca od siebie starą moralność wrogich klas. Nie potrzebuje żadnej moralności. Żyje rozumem praktycznym, który stokrotnie wyższy jest i czystszy od sztucznej, obłudnej moralności burżuazji. My uzdrowimy, uszlachetnimy świat i, gdybym nie czuł wstrętu do burżuazyjnych, głupich słów, powiedziałbym, że proletarjat jest święty, mądry i bez grzechu!
Spojrzeli na siebie ze zgrozą, i bólem.
– Tak pisze towarzysz Leon Trockij… – szepnął Bołdyrew. Westchnęli ciężko i opuścili głowy.
Przed oknami pod komendą nauczyciela maszerowali młodzi komuniści i darli się na całe gardło:
„Już od wschodu błyska świt -Nowy my tworzymy świat I nowy wykuwamy byt, Jak dla równego brata brat… "
ROZDZIAŁ XXX.
Na kilku frontach szalała wojna domowa. Coraz to nowe większe i mniejsze armje powstawały przeciwko dyktatorom kremlińskim. Odcięci od całego świata blokującymi Rosję aljan-tami i podtrzymywanemi przez nich „białemi" wojskami, komisarze, jak żeglarze na tonących okrętach, ciskali w przestrzeń swoje „S.O.S.". Było to jednak nie rozpaczliwe wołanie o pomoc, lecz groźne ostrzeżenie, czynione „wszystkim, wszystkim", całemu światu, że proletar-jat czyha na stosowną chwilę, aby wywiesić na szczycie wieży Eiffla, na Westminsterze, na Kapitolu Waszyngtońskim, nad Wiedniem, Rzymem i Berlinem czerwoną flagę rewolucji.
Czerwoni żołnierze znęcali się nad schwytanymi do niewoli „białymi" oficerami, wycinając im na ramionach szlify, a z bioder zdzierając pasy skóry zdzierając pasy skóry, przypiekane nad ogniem, wydłubywano oczy; rąbano siekierami; polewano wodą na mrozie, zamieniając ludzi na słupy lodowe; topiono w przeręblach setki związanych sznurami „wrogów proletariatu".
„Biali" płacili komunistom okrucieństwem za okrucieństwo. Komisarzom wyrzynano na piersiach pięciopromienne gwiazdy; odrąbywano uszy, nosy i dłonie; wędzono nad ogniskami; próbowano na jeńcach ostrza szabel kozackich; strzelano do nich, jak do żywych tarcz; powieszonymi „czerwonymi" żołnierzami zdobiono drzewa przydrożne, aleje parków i ścieżki leśne.
Komuniści – chłopi z nad Wołgi, znalazłszy rannego ociera „białej" armji, rozpruli mu brzuch i, wyciągnąwszy jelita przybili je gwoździem do słupa telegraficznego. Bijąc jeńca kijami i potrącając, zmusili go do biegania wokoło przy rykach śmiechu, aż upadł, wyciągnąwszy z siebie wnętrzności, któremi omotał słup.
Chłopi na Uralu, podtrzymujący „białych" generałów, znęcali się nad komisarzami bardzo pomysłowo. Zdarłszy z nich ubranie, dokonali łatwej operacji wprowadzenia do kiszki od-chodowej patronów z dynamitem i, zapaliwszy lont Bockforda, spowodowali wybuch żywego pocisku. W innem miejscu komuniści, idąc za przykładem uralskich włościan, nabijali jeńcom usta prochem, obowiązywali szmatami i drutami, poczem rozsądzali żywy granat wśród wybuchów ponurej wesołości i żartów.
Wojna domowa ogarnęła całą Rosję i stawała się coraz bardziej zaciekłą, okrutną i dziką.