Anna Brzezińska
Letni deszcz. Kielich
Tom 3 sagi o zbóju Twardokęsku
PROLOG
Dzwon w świątyni Zird Zekruna uderzył ostatni, dwunasty raz i powroźnik zakrzątnął się żywo przy stercie drew, podłożonych pod nogi heretyczki. Baba targnęła się w powrozach, podrzuciła wygoloną głową i rozwarła usta, ale nadaremno. Oprawca, sprowadzony ponoć aż z Uścieży, był biegły w katowskim rzemiośle. Zawczasu wyrwał babie jęzor, aby próżnym gadaniem czy głupimi klątwami nie psuła mieszczanom widowiska.
Zacni mieszkańcy Staroźrebca zbiegli się tłumnie na plac przed świątynią. Ostatnimi czasy heretycy rozsrożyli się wielce w Wilczych Jarach, co nie nastrajało mieszczan przychylnie wobec niewiasty, która mimo powrozów zaczynała z wolna podrygiwać na chruście. Ledwie wczoraj zbrojny zagon zbuntowanego chłopstwa zapędził się aż pod mury, paląc całe przedmieście i wycinając w pień wszystkich, którzy na czas nie schronili się za bramę. Dlatego zaiste w Staroźrebcu nie kochano heretyków.
Twardokęsek opadł na rzeźbiony dębowy stołek i nalał sobie skalmierskiego wina w kubek z litego srebra. Mincerz Lubicha podejmował go iście po wielkopańsku. Kiedy bowiem kacerstwo stukało taranem w bramy Staroźrebca, właśnie Twardokęsek wychynął znienacka z lasu i wyrżnął heretyków do nogi. Nie sądził jednak, aby tą zasługą zaskarbił sobie wdzięczność mincerza.
Lubicha był człekiem hardym, zasobnym, przy tym z Pomorcami w świetnej komitywie, bo z rozkazu kniazia bił spichrzańską monetę, psując ją na potęgę. W Wilczych Jarach miał wprawdzie liczne majętności z nadania Wężymorda, ale bywał tu rzadko, a od lipnickiej rebelii trzymał się jak najdalej. Nie różnił się w tym względzie od innych majętnych mieszczan, którzy coraz głośniej sarkali na wojenne zabawy szlachty. I nigdy by się zbójca na jego wezwanie nie poważył leźć w miasto. Ale…
Odwrócił się gwałtownie, słysząc szelest szaty. Kobieta w gładkiej płóciennej sukni podeszła do okna i zaryglowała je. Pod ciasną białą podwiką jej twarz była znużona, lecz tak spokojna, że zbójcę złość zdjęła.
– Widziałaś, jak się weselą? – warknął przez zaciśnięte zęby. – Jak ich ciekawość trzęsie, czy baba dobrze od ognia zrumieniona?
– Widziałam – odparła powściągliwie.
– Ci twoi pobratymcy! – Zbójca poderwał się i cisnął stołkiem o ścianę, aż jęknęły deski. – Tak samo przyjdą się gapić, jak to mnie kiedyś będą szlachtować pośrodku rynku. Rychtyk w rychtyk tak samo.
Bez słowa usiadła na skraju łóżka i jęła wyjmować szpilki spinające podwikę.
Twardokęsek odwrócił wzrok. Musiała zajeździć kilka koni, pomyślał mimowolnie. Nawet kniaziowski goniec z rzadka w pięć dni przejedzie z Książęcych Wiergów, a to przecież dziewczyna, przy tym pieszczona, chuchana bankierska córka.
– Zadowolonaś? – syknął jednak z gniewem.
– Nie. – Rozplotła warkocz i przeczesała palcami włosy. – I nie radują mnie wieści, które przynoszę.
Zbójca ścisnął w palcach kubek tak mocno, aż cienkie srebrne ścianki wygięły się jak pergamin. Spodziewał się tych nowin, bogowie świadkami. Bardzo dobrze wiedział, że nie będzie się bez końca ganiał z Pomorcami po lipnickich błotach. Ale i tak przez chwilę nie mógł dobyć głosu.
– Bodajby to wszyscy czarci! – Uderzył pięścią we framugę. – Skalmierskie wojsko po okolicy harcuje, Wężymord na nas ciągnie z całą pomorcką potęgą, heretycy miasta pustoszą. Jakby się na mnie, biednego, uwzięli.
Dziewczyna milczała. Z rynku wciąż niosły się krzyki i pohukiwania tłuszczy: powroźnik istotnie dobrze znał swe rzemiosło i dbał, aby kacerka nie zgorzała przed czasem.
– Gdzie oni są? – wybuchnął zbójca, odwracając się plecami do widowiska. – Rozmiotło wszystkich, rozwiało niczym plewy na wietrze. Jak to może być, by człowiek zniknął bez śladu, jakby go nigdy święta ziemia nie nosiła? I nie jeden pospolitak marny – zachłysnął się własną złością – ale sam kniaź zwajecki z przybocznymi, żalnicki książę, dziewka z Iskry rodem, wiedźma na koniec. Wszyscy jak kamień w wodę! Dotknęła jego pleców.
– A mnie Pomorcy opadną jako psi odyńca. – Zbójca gniewnie strącił jej rękę. – Boki szarpią, krew toczą. Jak się tobie zdaje, niewiasto, wiele jeszcze ta zabawa potrwa?
Po woskowanych oknach pełgały odblaski płomieni. Dziewczyna podeszła jeszcze bliżej i oparła mu głowę na ramieniu.
– Oni wrócą – powiedziała bardzo cicho. – Na pewno wrócą na czas, mój mężu.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zbójca nigdy nie zapomniał nocy, kiedy żalnicki książę wyprowadził rebeliantów ze zgliszczy obozu. Błędne ogniki tańczyły nad trzęsawiskiem i nocne ptaki z łopotem podrywały się spomiędzy krzów. Koźlarz nie pozwolił rozpalić pochodni, choć grobla była ze wszech stron otoczona bagnem i tak wąska, że oddział rozciągnął się w długi szereg. Raz po raz zbójca słyszał, jak ktoś osuwa się w dół – jedni całkiem cicho, inni ze stłumionym okrzykiem. Niedługo też sam zląkł się, bo nogi słabły mu ze znużenia, a jeden fałszywy krok mógł go pogrzebać w cuchnącym błocie.
Czasem zdawało mu się, że z ciemności dobiega go charkot albo szarpanina urwana pojedynczym jękiem. Nie zastanawiał się nad tym. Szedł za jasną witką włosów Szarki. Znad bagniska tymczasem podniosła się wilgotna mgła, która przenikała na skroś, a potem wyziewy tak duszące, że ledwo mógł oddychać. Dopiero nad ranem, kiedy ziąb stał się nieznośny, zbójca pojął, iż nocna wędrówka poprzez oparzeliska miała istotny powód. I nie zdziwił się bynajmniej, kiedy o świcie wyszło na jaw, że piąta część Jastrzębcowej kompanii zdechła na mokradłach. Ciche przemyślne skrytobójstwo, nazbyt szybkie i niespodziewane, by ktokolwiek mógł się przed nim obronić, napełniło zbójcę niejakim podziwem. Upatrywał w nim ręki kapłanów Bad Bidmone, którzy o poranku ogłosili, że bogini cudownym sposobem wygubiła zdrajców ojczyzny.
Potem wszakże nastały czasy nudne i stateczne. Zwajcy debatowali po nocach o wojowaniu, co się z wiosną rozpocznie. Koźlarz znosił się z miejscową szlachtą i dobierał doradców. Rebelianci, zamiast uczciwie gromić po lasach pomorckie podjazdy, ścinali sosny na nowe chaty i strugali dyle do ostrokołu. Nawet wiedźma sporządniała niezmiernie i trzymała się z resztą bab w chacie, wyszywając proporce przy wtórze nabożnych pieśni.
Tylko Szarka była jak dawniej. Siedziała na skraju morza, za nic sobie mając ludzką obmowę. Ale zbójcę też po staremu pędziła od siebie, więc nie miał z niej żadnej pociechy.
Z opresji niespodzianie ocalił go Bogoria. Bies jeden wiedział, jakim sposobem stary łotr wywąchał, gdzie znaleźć rebeliancką kompanię. Pewnego poranka wyłonił się znienacka z chaszczy w poszarpanym przyodziewku, brudny i cuchnący skwaśniałym piwskiem. Rozpędził szablą młodzików ze straży, po czym długo łaził pomiędzy chatami, które wciąż świeciły świeżą słomą, i z zadziwienia cmokał wargami. Na widok Twardokęska, z braku lepszego zajęcia drzemiącego na słonku, uradował się wyraźnie.
– Cóż to, mości zbójco, wy nie przy ciesiołce? – zagadnął zgryźliwie. – Nie krzątacie się jako mróweczka?
– Co mnie do tego? – Twardokęsek potoczył ręką po obozowisku, na wpół opasanym poszarpaną linią palisady.
– Ano nic – Bogoria zgodził się pogodnie.
Bez ceremonii przysiadł się do zbójcy, wyjął z sakwy bukłaczek i pociągnął siarczyście.
– Bom się zastanawiał, czy nie cni wam się czasem – zagaił, podając Twardokęskowi naczynie – do jakiej maleńkiej awanturki na trakcie.
Zbójcy aż się oczy zaświeciły.