Niby wszystko szło wedle obietnicy Kościeja. Kupiecki konwój bezpiecznie zagłębił się w Wilcze Jary, aby odnogą starego kupieckiego traktu dotrzeć jak najbliżej Półwyspu Lipnickiego. Nikt też zbójcy nie zatrzymywał, gdy pewnego ranka zjechał z gościńca w las i w trzy zaprzęgi ruszył ku lipnickim bagnom. Ale wciąż mu się wydawało, że coś jest nie tak. Zupełnie nie tak, jak trzeba.
Wnet jednak zagłębili się w trzęsawisko i nie miał więcej czasu na rozmyślania, choćby najbardziej ponure. Zaczął padać śnieg, pierwszy tej zimy. Błoto skrzepło trochę od mrozu, a Nieradzic znał w okolicy każdą ścieżkę i kamień. Jednak nad oparzeliskami jak zwykle wisiał biały opar i bagno było zdradliwe jak zawsze. Chłopak prowadził ich starą smolarską drogą, którą rychło zaczęły przecinać coraz bardziej podmokłe parowy. Trzeba było wypychać wozy z błota, rąbać pnie i podkładać pod koła. Twardokęsek musiał przyznać, że wiergowscy majstrowie byli bardzo biegli w ciesiołce, przy tym mimo wieku krzepcy i zajadli. Jednak mozolili się w mokradle cztery dni, bo zbójca za nic nie chciał zostawić ładunku w tyle i prosić w obozowisku o pomoc. Samego mnie posłali, myślał zaciekle, dźwigając furę z błota, aż mu w grzbiecie chrupało, tedy i sam wrócę. Albo zdechnę w tym lesie i niech mnie błoto pokryje.
Kiedy czwartego dnia o zmierzchu wyciągnęli się wreszcie na groblę, wiodącą wprost do obozowiska, było mu wszystko jedno. Płaszcz gdzieś zgubił w moczarze, więc szedł tylko w rozchełstanej koszuli, prowadząc za uzdę zaprzęg. Nie obruszył się nawet, kiedy wartownicy przy bramie zastąpili mu drogę. Nie ubodło go również ich osłupienie, gdy się opowiedział z imienia. Nasadził na łeb strzępy kapelusza i skierował się prosto pod chatę księcia. Kazał ustawić wozy zgrabnym półkolem przed wejściem, po czym rozprostował grzbiet, z całej siły walnął kułakiem w drzwi i huknął:
– Wróciłem!
W środku zaszurało, zatupotało głośno. Koźlarz wypadł na ganek. Na progu stanął jak wryty i z niedowierzaniem popatrywał to na Twardokęska, to na furgony, to wreszcie na wiergowskich majstrów, którzy gramolili się właśnie z wozu. Zbójca tylko zmrużył oczy, czując, jak ogarnia go chłodna wściekłość. Dobrze odgadł. Nikt nie oczekiwał jego powrotu. Nikt nawet nie wierzył, że wróci.
– Dobro wam przywiozłem – wycedził przez zęby. – Wedle rozkazania.
– Fiu, fiu! – Zza pleców Koźlarza wychynął Szydło, jak zwykle w pstrokatym kaftanie i kołpaczku ozdobionym modrym piórkiem. Jego ślepia świeciły w mroku jak dwie latarenki. – Pełne trzy wozy. Nielicha zdobycz. Musieliście się uwijać na trakcie jak pszczółka nad łąką.
Zbójca poczuł nieprzepartą ochotę, żeby raz wreszcie zacisnąć ręce na szyi pokurcza i skręcić mu kark. Szydło miał jęzor ostry jak brzytwa, a zbójcy zdawał się szczególnie nie znosić i drwił zeń przy każdej okazji. Że też nie popłynęło ścierwo za Szarką na wyspy, pomyślał Twardokęsek nieomal z żalem. No, ale wtedy bez wątpienia zdążyłby do tej pory wleźć wiedźmie pod pierzynę. Zresztą co za różnica – błazen czy ktoś inny? W dworzyszczu Suchywilka znajdzie się dość chętnych.
– Bo targować się trzeba! – rozdarł się Twardokęsek, który na myśl o błękitnookiej niewiastce tak się rozsierdził, że ani pamiętał ceny wiergowskiej stali. – Nie po to się człek tłucze nieomal przez pół świata i własne życia naraża, by potem na jarmarku złoto za bezcen rozdać. No, co wam się zdawało? Że wszystko na dziwki przetrawię czy jałmużnikom rozdam?
Z książęcej izby wysypało się kilku szlachty z rebelianckiej starszyzny. Stali na progu i gapili się na zbójcę, jakby zobaczyli ducha. Od strony innych chat małe grupki luda przesuwały się chyłkiem ku obrzeżom placu. Nawet czterech młodziaków w bechterach, którzy ani chybi stali na straży przed siedzibą Koźlarza, wpatrywało się z rozdziawionymi gębami na wozy.
Zbójca jednak ani się na nich oglądał. Wreszcie dopadła go złość, którą dusił w sobie przez tyle niedziel, od dnia, kiedy Szarka wsiadła w Urocznej Przystani na zwajecki okręt i zostawiła go samemu sobie.
– Może wam się ubrdało, że grosz książęcy ukradnę? – ciągnął z pasją. – Za kogo wy mnie macie? Za żebraka, co się połaszczy na marny mieszek srebra? Może on tutaj fortuna, ale w dole, na trakcie, jest splunięcia niewart. Ot, starczy na popas w spichrzańskim burdelu i beczkę skalmierskiego wina. I dla takiego bogactwa miałbym kompanów okradać?
Umilkł, dysząc ciężko i tocząc wokół przekrwionymi oczami.
– Nie byłaby pierwszyzna – zauważył trzeźwo Szydło. – Pomnicie ten kuferek zrabowany z Przełęczy Zdechłej Krowy?
Twardokęska na moment aż zatchło z oburzenia, że wiedźma – niecnota zdążyła karłowi wszystko wypaplać.
– A kto wam tych durnot w łeb nakładł? – rozdarł się, kiedy znowu mógł dobyć głosu. – Hersztem na Przełęczy byłem i niczegom nie ukradł. Tyle jeno wziąłem, ile mi za moje hersztowanie w udziale przypadło.
– Mroczek widać inne miał zdanie – zadrwił trefniś – skoro was tak zajadle po Spichrzy ścigał.
– Łajno mi Mroczek i jego zdanie – syknął zbójca przez zęby. – Ani chybi Zird Zekrun na dwoje go rozpłatał i kiszki na drąga nakręcił.
– Obyś się paskudnie nie pomylił – odparł zaskakująco poważnie niziołek. – Bo jeszcze możemy wszyscy wiele za tę waszą kłótnię i Mroczkową urazę zapłacić.
Twardokęsek nastroszył się jeszcze bardziej.
– Tym mnie nie będziesz straszył, pokurczu obesrany! Widzicie go, przybłąkańca! Dupę w izbie grzeje, brzuch jadłem cudzym napycha, a mnie będzie wyrzuty czynić. Jakeś taki mądry, to sam na gościniec ruszaj. Może też trochę dobra jaśnie księciu przyczynisz, jeśli cię jaki kuglarz kupi i w budzie będzie pokazywać, jak nogami machasz i fikołki młócisz. Ale niewiele – wyszczerzył się paskudnie – bo pokrak na świecie dosyć, choćby i tak plugawych.
Któryś z żalnickiej szlachty parsknął stłumionym śmiechem. Trefniś pokraśniał, ale nie zapomniał języka w gębie. Już usta rozdziawiał, kiedy pomiędzy doradcami przepchnął się Narzazek.
– Sielne wozy! – rzucił z uznaniem. – Aż zadziwienie bierze, takeście się, mości zbójco, sprawili. Niemała rzecz tyle dobra nakupić i przeprowadzić szczęśliwie przez szmat kraju.
Dziwne, ale na te słowa uszła ze zbójcy cała złość.
– Aniście się spodziewali, że wrócę – burknął posępnie, zdjęty dziwną żałością, że nikt, zupełnie nikt nie wierzył w jego uczciwość. – Daliście chamowi garść złota i szukaj wiatru w polu, tak wam się uroiło. A cham się nie wywiązał. Nie zemknął, jak należy. Ot, głupi… – Rozrzewniał się coraz bardziej.
Ktoś zaszedł go od tyłu i klepnął lekko po plecach.
– Czego? – Twardokęsek obejrzał się przez ramię.
Trzej wiergowscy majstrowie zdążyli się nieco oporządzić z błota. W cechowych kapeluszach i brunatnych opończach wyglądali jak trzy stare nastroszone ptaszyska. Chyba koniec wędrówki nie uradował ich nadmiernie, bo miny mieli skwaszone i ani myśleli witać się z gospodarzem.
– Kuźnia gdzie tutaj będzie? – spytał sucho najstarszy i obdarzony najwydatniejszym nosem.
– Co? – Zbójca podniósł na niego zamglone od rzewności oczy.
Majster strzyknął mu pod nogi brunatną od krwawiennika śliną.
– Widać się wam na wspominki zebrało – odparł flegmatycznie. – Gadajcie se do woli, ale nam żelazo trza wyładować.
– Tam. – Narzazek pokazał niewielką szopę po drugiej stronie placu. – Tylko że kowala dziś nie ma, do wioski czmychnął, zaprzaniec. Ponoć baba mu rodzi, ale zda mnie się, że kłamie. Stary ma warsztat przy trakcie, chce dorobić przed zimą.
Jednak majster nie słuchał. Przymrużył oczy i przez chwilę przypatrywał się drzwiom szopy, kołyszącym się na wyłamanym zawiasie, i dwóm kurom, które łaziły po niskim zadaszeniu i pilnie dziobały w przegniłej strzesze.