Aż do tej pory.
Było już zbyt późno, aby zdążył wspiąć się naprawdę wysoko, na szczyt. Potrzebował lodu, więc zaniósł Szarkę do najbliższego żlebu. Leżała w jego ramionach, chłodna jak ostrze Sorgo. Chyba nie poczuła nawet, że położył ją na śniegu pomiędzy dwoma czarnymi głazami, które sterczały z ziemi jak brama. Przypomniało mu się bardzo podobne miejsce tuż obok Czerwienieckich Grodów, gdzie dawno temu Org Ondrelssen powierzył go opiece przybranego ojca, a Czerwieniec, który potem stał się Przemęką, postawił pierwszy, niezgrabny krok na ścieżce, która miała go doprowadzić do śmierci od Jastrzębcowego ostrza. Zawsze tak było. Jeśli człowiek umiał wezwać nieśmiertelną moc, a ta postanowiła odpowiedzieć na wezwanie, bóg naznaczał zapłatę.
Pomyślał, że może Szarka naprawdę miała rację i świat był pełen ukrytych, sekretnych wzorów. Ale teraz liczył jedynie, że nie pomyliła się i prąd zniósł ich wystarczająco daleko na północ, by bóg przybył.
Zmierzchało. Obnażył Sorgo, wyciągnął ostrze ponad głową i schwycił na nie ostatnie promienie zachodzącego słońca. Potem wykrzyczał wezwanie i czekał. Cienie zgęstniały wokół, podniosły się nagle ze szczelin i załomów skal. Ptaki umilkły, przerażone, gdy z wysoka, sponad wyspy, nadleciał mroźny wicher. Koźlarz uniósł twarz ku górze, czując, jak znajome igiełki lodu wbijają mu się w skórę. Klinga miecza wibrowała w powietrzu.
Na północnym ciemnym niebie pokazało się pierwsze jasne pęknięcie. Błyskawica.
Kobieta u jego stóp uniosła głowę i krzyknęła przenikliwie. Grom odpowiedział jej przeciągle. Kolejna błyskawica rozprysła się ponad skałami, a za nią jeszcze jedna i następna. Odgłosy piorunów zlały się w ciągły łoskot, który rozsadzał mu czaszkę.
W górze wichrowe sevri krążyły na ciemnym niebie i zwoływały się głosami, w których pobrzmiewały echa gromów.
Śnieg sypnął mu prosto w oczy. Poczuł, jak Szarka wczepia się w niego zimnymi palcami i z wysiłkiem podciąga na kolana. Jej złotorude włosy płonęły jak żywy ogień. Przez moment miał wrażenie, że po prostu wstanie, otrząśnie z siebie śmiertelny kształt i dołączy do swych siostrzyc z orszaku Org Ondrelssena. Ale kiedy wiatr rozwiał jej włosy, w pojedynczym błysku zobaczył krew, cieknącą strużkami z kącików jej ust.
Na niebie narastał tętent. Wirujące płatki śniegu przesłaniały wszystko, lecz Koźlarz rozpoznawał w ryku piorunów znajomy rytm. Białobrody nadchodził. Nawet skała wibrowała w zapowiedzi jego przyjścia.
Opuścił miecz i ostrze przecięło tuman na dwoje, jak kurtynę. Wszystko ucichło w jednej chwili. Wicher zamarł, a tuż przed Koźlarzem na świeżym śniegu stał bóg. Szron połyskiwał na jego srebrzystym szłomie i kolczudze, a oczy były przejrzyste jak lód.
– Wezwałeś mnie z odległej ścieżki – przemówił cicho. Jego wierzchowiec dygotał z wysiłku i podrzucał siwą grzywą. Za nim w ciemności gromadziły się inne kształty. Widmowe rumaki i ich jeźdźcy, martwi władcy w koronach na nagich czaszkach. – Wierzę, że twoja potrzeba jest wystarczająco głęboka.
Koźlarz bardzo dobrze znał słowa, jakimi należało odpowiedzieć. Były stare jak północ. Ale wiele się zmieniło, odkąd Białobrody oddał go w opiekę Czerwieńca, i nie miał ochoty ich wymówić na tej bezimiennej wyspie.
– Wiesz przecież – rzekł ze znużeniem. – Ocalisz ją?
Po twarzy boga przemknął cień. Przez chwilę Koźlarzowi wydawało się, że urażony bóg odjedzie bez słowa. Lecz Org Ondrelssen w końcu zeskoczył z konia. Przykląkł na śniegu obok Szarki, uniósł jej głowę i zajrzał w twarz. Nie opierała się. Jej oczy były szkliste i nieruchome.
– Sok ze źródła Ilv. – Białobrody przesunął palcem po wargach kobiety. – Powinieneś wiedzieć, że wzywasz mnie na darmo.
– Ona jest Iskrą. Wichrową sevri z twojego orszaku.
W obliczu boga pokazało się zdumienie. Zamrugał szybko powiekami.
– Jak to możliwe?
– Nie wiem – przyznał Koźlarz. – Lecz dawno temu w najdłuższą z nocy przybiegła do mnie z nieba u źródła Ilv i widziałem jej twarz. Należy do ciebie.
Org Ondrelssen nabrał w garść złotych włosów i pozwolił im spłynąć pomiędzy palcami na ziemię.
– Nie pamiętam jej – wyszeptał. – Ale prosisz o coś poza moją władzą. Nawet jeśli kiedyś była Iskrą, teraz jest śmiertelniczką.
Koźlarz zacisnął zęby.
– Czy masz ich aż tak wiele, że zapominasz ich twarze, kiedy tylko zbiegną w dół po krawędzi nieba?
Bóg drgnął. Jego lewa, karząca dłoń poruszyła się na śniegu. Sześć palców kurczyło się i rozprostowywało nerwowo. Koń uderzał kopytem.
– Nie śmiej tak więcej do mnie mówić – rzekł w końcu. – Nie wiesz, jakich mocy potrzeba, aby wykraść z mojego orszaku Iskrę i na dodatek uczynić to tak sprytnie, że nie odkryję jej odejścia i nie zapamiętam jej twarzy.
– Ale Delajati mogłaby to uczynić?
Oblicze boga stężało.
– Tak – przyznał po namyśle. – Choć nawet ona nie zrobiłaby tego bez potrzeby. Zazwyczaj nie miesza się w nasze sprawy.
– Być może miała powód.
– Jaki?
– Chciała powstrzymać Zird Zekruna.
Bóg roześmiał się chrapliwie.
– Większość z nas próbuje go zatrzymać, choć skrycie i na swój sposób. Ale nie ma pomiędzy nami przymierza i nikt nie zna zamysłów Delajati. Cokolwiek zamierzyła, ta kobieta należy teraz do Zird. – Powstał i otrzepał skraj płaszcza ze śniegu. – Nie zdołam jej ocalić.
– Więc wstaw się za nią u Delajati.
Bóg odwrócił się ku niemu gwałtownie, pochwycił za koszulę na piersiach. Przewyższał Koźlarza o dwie głowy.
– Czy myślisz, że przez te wszystkie wieki nie próbowaliśmy jej przywołać? – wysyczał ze złością. – Jej moc jest nieustannie nad nami, lecz ona nigdy nie zeszła do podksiężycowego świata i nie otwarła dla nas ścieżek w górę. Jak sądzisz, dlaczego Zird wymordował żmijów? Ten świat stał się dla nas więzieniem, więc zbiera moc, aby wyrwać się na swobodę. Za wszelką cenę. Również za cenę śmierci swoich sióstr i braci. Nie jest miłosierny.
– Żadne z was nie jest. Dlaczego więc mnie wtedy uratowałeś? – Koźlarz zacisnął palce na rękojeści Sorgo i spojrzał głęboko w nieludzkie oczy Org Ondrelssena. – Przecież nie z litości.
Zaskoczony bóg wypuścił go i cofnął się o krok.
– Dorosłeś.
Płatki śniegu osiadały na jego śnieżnobiałej brodzie, na naramiennikach, szyszaku ozdobionym białą kitą i pysznej kolczudze ze srebrzystych kółek. Żaden z nich nie stopniał.
– Minęło wiele czasu – odpowiedział Koźlarz. – Nie jestem już dzieckiem, lękającym się ciemności i miecza, który noszę. Ale wtedy mogłeś z łatwością mnie zabić. Dlaczego tego nie zrobiłeś?
– Ponieważ nie sprzyjam Zird Zekrunowi. – Bóg wykrzywił usta, obnażając ostre, białe zęby. – Prędzej czy później by cię odnalazł. Posłałby śmiertelników, dla których Sorgo byłby jedynie mieczem w niewprawnych rękach dziecka. Ale w mojej kohorcie nie potrafił cię doścignąć. Równie dobrze mógłby łowić dym palcami.
– Jednak zdołał zabić twoją Iskrę.
Szarosiwy rumak parsknął, rozdymając chrapy. Org Ondrelssen uspokajająco poklepał go po szyi.
– To się zdarza – powiedział bezbarwnym głosem. – Wymordował również żmijów i sorelki z Cieśnin Wieprzy. Nikt go nie zatrzymał.
Książę poruszył się. Nagie ostrze Sorgo błysnęło w mroku.
– Z początku wierzyłem, że właśnie dlatego wziąłeś mnie do siebie. Abym ci służył, jak Wężymord służył Zird Zekrunowi. Potem jednak pozwoliłeś mi odejść.
– Nie umiałbym cię zatrzymać. Nie żywego. Nienawidzisz nas od tamtej nocy w Rdestniku, kiedy zobaczyłeś śmierć bogini.