Bogoria odwrócił się gwałtownie. Odkąd wiedział, kto się skrywa pod postacią wesołka w żółtych rajtuzach, całkiem mu minęła śmiałość do pogwarek z karłem. A Szydło bezwstydnie korzystał z jego konfuzji, łaził za nim krok w krok i dogadywał paskudnie. Czasami szlachcic łapał się na bezbożnej myśli, żeby wreszcie kark skręcić paskudzie i uciszyć ją na zawsze. Ale był człekiem roztropnym, więc milczał. Nie odpowiadał nawet na szyderstwa niziołka. Liczył, że ten się wreszcie znudzi i znajdzie sobie inną ofiarę. Niestety, na razie zupełnie się na to nie zanosiło.
– Co chcecie? – burknął, usiłując ukryć niechęć.
– Trzy piersiaste Servenedyjki, pieczonego wołu i beczkę najlepszej skalmierskiej małmazji – Szydło ani mrugnął. – Jeno nie guzdrajcie się zbytnio, bo wnet inne będę miał zajęcie.
Bogoria aż oczy wybałuszył na podobną bezczelność.
– Chybaście do cna zdurnieli.
– Pytacie, czego chcę, to gadam. – Niziołek wzruszył ramionami. – Przecie wielki z was pan, szlachetny i roztropny, zatem bez powodu nie pytacie, prawda? Ale zmartwię was. Nie będzie ani tak, jak ja chcę, ani jak wy chcecie. I z chcenia waszych krewniaków, coby cicho siedzieć i na księcia czekać, też niewiele przyjdzie. Wężymord się ruszył.
Za plecami Szydła na ganek chaty wysypywali się panowie bracia, znużeni nocną biesiadą i przepici krzynę. Jeden z nich, wielki, zeschnięty szlachcic w łosiowej kurcie, spojrzał w twarz Bogorii i znieruchomiał gwałtownie. Bodnął łokciem najbliższego sąsiada i obaj bacznie jęli się przysłuchiwać rozmowie.
– Pewni jesteście? – spytał przyciszonym głosem Bogoria.
Od razu zrozumiał, że popełnił błąd. Niziołek odął się na gębie, a jego oczy zapłonęły żółtym światłem.
– A jak wam się zdaje, kto ja jestem? – rzekł ze złością. – Jarmarczna wróżka? Armia siedm dni temu z Uścieży wyszła i prosto na nas wali. Ale rzecz gorsza, że się z drugiej strony Skalmierz do nas podkradł. Już pod wzgórza Zatretu podchodzą.
Bogoria aż się za czuprynę porwał.
– Teraz mi mówicie? – wrzasnął, nie dbając zupełnie o gapiów, których wciąż przybywało. – Dłużej trzeba było poczekać, aż nam pod bramą obozowiska staną!
– Pohamujcie się! – syknął przez zęby karzeł i zacisnął palce na łokciu Bogorii.
Ten tylko sapnął głucho z bólu. Miał wrażenie, jakby wsadził ramię w imadło.
– Tak lepiej – pochwalił go kpiąco Szydło. – Milczcie i słuchajcie. Pomorcką armię Zird Zekrun chroni i zasłania przed wzrokiem niepowołanych, a Sen Silvar podobnie dla swoich czyni. Inaczej dawno bym ich wyczuł. No, ale jest jedna korzyść. – Uśmiechnął się chełpliwie. – Gdyby nie ja, nikt by was nie przestrzegł. A moi drodzy bracia nie wzięli pod rozwagę jednej mało istotnej osoby. Mnie. – Wykrzywił się szyderczo i Bogoria pojął, że waśnie bogów są równie głębokie jak śmiertelników. – Nie będą się spodziewali oporu.
Szlachcic desperacko spróbował zebrać myśli.
– Ile zostało nam czasu?
– Niewiele. – Karzeł znów sposępniał. – Zależy, gdzie chcecie się spotkać. Cztery dni, nie więcej.
– Kiedy księcia nie ma! – wyrwało się Bogorii z głębi duszy. – Ani nawet Twardokęska nie ma! Kto ludzi poprowadzi?
Wstyd mu się zrobiło, ledwie posłyszał własny głos, cienki i piskliwy od przestrachu. Co gorsza, spostrzegł, jak pół tuzina szlachty u ganku odyma się po pańsku i ukradkiem szacuje postawę reszty. Jakby mógł, sam by się w gębę strzelił za krewkość i głupotę. Przecież powinien przewidzieć, że skoro się trafiła podobna gratka, wilczojarscy panowie z lubością zaczną debatować, który z nich najbardziej zasłużył, by pod nieobecność Koźlarza przewodzić rebeliantom. Cud boski, jeśli tym razem obejdzie się bez burd i zajazdów. Zazwyczaj się nie obywało.
– Co u was jest z tym zwierzchnictwem – zadrwił niziołek – że je sobie jak zgniłe jaje podrzucacie? Miał książę powstaniu przewodzić, ale na morze wypłynął, Twardokęska na swoje miejsce naznaczywszy. A Twardokęsek do Książęcych Wiergów pognał, komendę przy Bogorii zostawiając. To ja się zapytuję, dokąd teraz Bogoria umknie, aby się kłopotu pozbyć? – dokończył kąśliwie. – Do mysiej dziury?
Na wywód karła panowie szlachta gwałtownie przestali podkręcać wąsa i macać koło rękojeści szabli. Jedynie w milczeniu wodzili wzrokiem od Bogorii do niziołka, który go spotwarzył i nieledwie tchórzem obwołał w przytomności sąsiadów.
– Racja – wtrącił Chąśnik. Siedział na trawie pod gankiem i nie bez ukontentowania przysłuchiwał się rozmowie. – Jak kto piwa nawarzył, niech je teraz wypije.
Bogoria błyskawicznie odwrócił się do kamrata Twardokęska.
– A tobie co do tego? – warknął.
– A nic, nic. – Stary zbój zrobił niewinną minę. – Jeno mnie się zdaje, że wyście tę awanturę zaczęli, wedle Czymborskiej Debrzy Pomorców mordując. To wy się teraz martwcie, ot co!
– Wozacy was usłuchają – nieoczekiwanie odezwał się Pleskota. Stary szlachcic stał przy ganku i wyraźnie skonfundowany obecnością tylu znacznych osób, obracał czapkę w dłoniach. – Póki się zaciąg nie zbierze, tylko na rebeliantach możemy polegać i tych, co pod znakiem gwiazdy służą. A oni za innym nie pójdą, aby za wami. Za Twardokęska druhem.
Bogato odziany szlachcic, chorąży wilczojarskiej chorągwi, spurpurowiał na twarzy. Uczynił krok do przodu i otworzył usta, jakby chciał coś rzec, lecz zamknął je szybko. Plotki po obozie rozchodziły się szybko i wokół placu zaczynali się gromadzić rebelianci. Chorąży znał wystarczająco dobrze Wilcze Jary, by wiedzieć, że jeśli teraz wystąpi przeciwko woli pospolitaków, wybuchnie burda i powstańcy rozniosą go na szablach.
Znienacka Bogoria pochwycił za cebrzyk, wylał sobie na łeb resztę wody i otrząsnął się jak pies.
– Co się gapicie? – prychnął. – Konie siodłać i wozy gotowić!
– Kędy ich zatrzymacie? – zapytał chorąży.
Szlachcic zawahał się na chwilę.
– Na Rogobodźcu – odparł krótko. – Zacne miejsce. Niejeden kupiecki konwój my tam złupili.
Pomiędzy rebeliantami gruchnął śmiech. Tylko chorąży wyglądał, jakby go zaraz miała cholera zdjąć.
Kamrat Twardokęska nieznacznie przesunął się za węgieł chaty.
– A ty dokąd, Chąśnik? – spytał z przekąsem Bogoria, który jakoś nie ufał pomorckiemu zbójcy. – Gęsi pasać czy konie pławić? Czy też strach cię obleciał albo nie masz ochoty z pobratymcami wojować?
Chąśnik spojrzał na niego spode łba.
– Mnie tam za jedno, komu kark skręcam – burknął – jak długo mi się opłaci. A jaśnie książę Koźlarz opłacił mnie sowicie. Ale po mojemu zdałoby się Twardokęskowi naprzeciw z wieścią wyskoczyć, żeby wiedział, gdzie nas szukać, kiedy z pomocą powróci.
Jeśli powróci, poprawił w myślach Bogoria, po raz pierwszy chyba przyznając się przed sobą, że nie ze wszystkim ufa hersztowi z Przełęczy Zdechłej Krowy.
– Nie wiedzieć, kiedy Twardokęsek z Wiergów przybędzie – rzekł twardo – ani którą drogę obierze. A nie mam dość ludzi, aby ich na poszukiwanie rozsyłać. Nie, mości Chąśniku. Nie będziem się oglądać ani na Twardokęska, ani na nikogo innego. – Spode łba popatrzał na Szydło. – Załatwimy tę sprawę po swojemu. Po wilczojarsku.
Karzeł uśmiechnął się drwiąco i byłby pewnie coś rzekł, gdyby zza pleców szlachty nie pokazał się stary Podręba. Szedł powoli, podpierając się na lasce, bo był już w leciech podeszłych niezmiernie i prawie ślepy. Ale inni schodzili mu z drogi i pozdrawiali z uszanowaniem. Ktoś wziął go pod łokieć i sprowadził po schodach na murawę. Macając wokół kijaszkiem, starzec posuwał się ku Bogorii. Śmiechy i gwary milkły, kiedy kolejno dostrzegali, co trzyma w dłoni, aż w końcu stało się zupełnie cicho.