Podręba zatrzymał się o krok przed Bogorią. Uniósł głowę, jakby chciał mu zajrzeć w twarz niewidzącymi oczami.
– Jeno że tym razem nie sam pojedziesz na Rogobodziec – oznajmił mocnym głosem i wcisnął Bogorii w garść pęk sznurów. – Roześlij wici.
Bogoria nigdy później nie umiał sobie przypomnieć, kto pierwszy zdjął czapkę i pokłonił się przed nim do ziemi u studni, na dziedzińcu lipnickiego obozowiska. Nie pamiętał twarzy młodziaków, którzy wyjęli mu z ręki wici i pognali pędem przez Wilcze Jary, niosąc wieść o zaciągu. Nie wiedział też, kto wrzeszczał jego imię, aż się konie płoszyły. Jedyne, co zostało mu w pamięci, to paradna chorągiew żalnickich kniaziów, która rozwinęła się na wietrze, kiedy wyjeżdżali za bramę obozowiska.
Nie sądził, że kiedykolwiek zobaczy ją nad swoją głową.
– Nigdzie się stąd nie ruszę! – Złociszka odrzuciła włosy z twarzy i buntowniczo zadarła brodę.
Zbójca popatrzył na nią z uznaniem. Oczy jej błyszczały jak u dzikiej kotki, na policzki wystąpiły rumieńce, a długie rozpuszczone włosy aż kusiły, aby wpleść w nie palce. W złości stawała się naprawdę śliczna. Burmistrz Staroźrebca, mincerz Lubicha, z wdzięczności za ocalenie zaprosił zbójcę pod własny dach i Twardokęsek rad by się nieco nacieszył swoją młodą małżonką. Miała fantazję, musiał przyznać. Właściwie był dumny, że się tak chytrze przemknęła pod samym nosem Pomorców zaledwie z trójką człeka. Ale oczywiście w niczym nie wpływało to na jego decyzję. Byli daleko od Książęcych Wiergów i nie zamierzał tolerować tutaj niewieścich swawoli.
– Zrobisz dokładnie, jak powiem! – sapnął ze złością.
Nadąsała się.
– Bo co? – spytała płaczliwie. – Psami mnie wyszczujesz z wdzięczności, że ci życie ocalam?
Zbójca uniósł oczy ku powale, prosząc wszystkich bogów, aby mu dali cierpliwość.
– Złociszko, tutaj wojna będzie – począł tłumaczyć. Sam nie umiał zliczyć, który raz powtarza te słowa. – Widziałaś przecież, że heretycy mało miasta ogniem nie strawili. A to kupa zbuntowanego chłopstwa, nie wojownicy. Z pomorckim wojskiem inna byłaby sprawa. Całe złoto twojego ojca nie zdoła cię ocalić, jeśli wpadniesz w ręce Zird Zekruna. Dlatego zaraz ruszysz w powrotną drogę. Bez zwłoki i dalszych kłótni. Bo i tak nic nie wskórasz.
Złociszka podniosła na niego błękitne oczy. Nie udawała dłużej rozpaczy i nie pociągała nosem. Była zła.
– Tak na noc? – zakpiła. – Jeszcze mnie wilki zeżrą albo inne dzikie zwierzę. No, ale widać chcecie, aby się nasze matrymonium co prędzej zakończyło.
Ręce mu opadły. Wiedział, że drażni go rozmyślnie, i tylko dlatego wciąż nie przełożył jej przez kolano i nie złoił skóry, jak zasługiwała. Może byłby to nawet wstęp do nieco milszej rozrywki i w końcu udałoby im się osiągnąć jakieś porozumienie, skoro inaczej nie dawała sobie przemówić do rozsądku. Ale zbójca nie miał pewności, czy mincerz Lubicha puści mimo uszu wrzaski krewniaczki.
Nie rozumiał, czym zawinił bogom, że mu zesłali na kark taką nieroztropną, swarliwą niewiastę. Servenedyjka Vii, jaśminowa wiedźma ani nawet Kalina nigdy nie ośmielały się traktować go w podobny sposób. Ale żadna z nich nie była rozbisurmanioną bankierską córką.
– Nie na noc – oznajmił, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie i stanowczo. – Teraz pójdziemy na bankiet, który jaśnie pan burmistrz wyprawił na naszą cześć i dla uczczenia zwycięstwa. Będziemy się grzecznie uśmiechać i dwornie przyjmować powinszowania z powodu zaślubin. Oboje. A rano odjedziesz do Książęcych Wiergów. Choćbym cię miał własnymi rękami związać i rzucić na wóz jak kukłę.
Złociszka zrobiła zatroskaną minkę i przyłożyła palec do ust, jakby się nad czymś głęboko namyślała. Zbójca aż wstrzymał oddech z niepokoju. Coś knuła.
– Tak się trochę zastanawiam… – zaczęła powoli. – Pewnie tylko z babskiej głupoty, mój mężu… Ale zastanawiam się, gdzie te wozy, co mnie na nie rzucić zamierzasz…
Jeszcze nie wybrzmiały ostatnie słowa, a zbójca już pędził przez komnatę ku drzwiom.
Posiadlca wyjechał na pagórek i rozejrzał się po okolicy. Zmierzchało. Nie miał ochoty na kolejną noc pod gołym niebem, a wokoło jak na złość nie widział ani śladu ludzkich osad. Zmarszczył brwi. Żebracy, pochwyceni na trakcie, zaklinali się na wszystkie świętości, że jest tu nieopodal miasteczko, zasobne wcale i ludne. Posiadlca nie ufał przesadnie zapewnieniom, wiedząc, że człowiek wszystko powie, jeśli mu się podłoży pod stopy garść gorących węgli. Ale zapędził się już bardzo głęboko w Żalniki i ufał, że w końcu natrafią na gęściej zamieszkaną okolicę. Przecież nawet w tych lasach siedzieli ludzie. Choć barbarzyńcy.
Kilku udało się już spotkać… Posiadlca skrzywił się na wspomnienie osiedla węglarzy. W polewce, którą go uraczono, pływały włókna przegniłej kapusty. Kiedy łeb wsunął do kurnej chaty, pociemniało mu przed oczami od smrodu mieszkańców i inwentarza, którzy gnieździli się razem w pełnej komitywie. Nawet baby cuchnęły łojem, przy tym były tak paskudne, że żadnej nie kazał wyszorować i przyprowadzić do namiotu.
Niezupełnie tak sobie wyobrażał zwycięski pochód przez Żalniki. Co gorsza, jego ludzie powoli zaczynali sarkać. Sam Posiadlca też miewał chwile zwątpienia, gdy zastanawiał się, dlaczego doża postanowił się połaszczyć na ten dziki, smutny kraj. Owszem, podobno i tutaj były dostatnie wioski, szlacheckie dworzyszcza, a nawet ponoć miasta z kamienia. Ale odkąd odłączył się od reszty wojsk, Posiadlca jakoś nie mógł na nie trafić.
Nie, właściwie nie złamał rozkazu doży. Po prostu twórczo go zinterpretował.
Stał w grupie dworzan i obserwował czujnie, jak podpisywano traktat pokojowy z Wężymordem. Widział zadowolenie w dostojnej starczej twarzy doży, kiedy odczytano, że oto ziemie zagrabione przez żalnickich barbarzyńców wracają szczęśliwie do macierzy. Bankiet, który wyprawiono w pałacowych ogrodach, zaćmił wszystko, co Posiadlca pamiętał. Oczywiście doża nie uczestniczył w powszechnym pijaństwie. Kiedy wstał od stołu, Posiadlca bez zastanowienia ruszył za nim przez ciemne korytarze. Pałac znał bardzo dobrze – nie odmawia się majętnemu wujowi, który po śmierci ojca zapragnie przygarnąć siostrzeńca pod dach. Nawet jeśli czyni to, aby powściągnąć rozrzutność, rozpustę i pychę młodzieńca. Posiadlca z niechęcią przyjmował umoralniające zapędy swego dobroczyńcy. No, ale nie odmawia się majętnemu wujowi. Zwłaszcza jeśli jest dożą.
Nie kryjąc się szczególnie, wszedł za starcem do niewielkiej, surowo urządzonej komnaty, gdzie zwykle zbierała się Tajna Rada. Dostojnicy odeszli, ale w trójnogu wciąż żarzyły się węgle, a pośrodku stołu leżał pergamin, na którym wykreślono nową granicę pomiędzy Żalnikami i Skalmierzem. Doża podniósł kartę, przez chwilę lustrował ją wzrokiem, a potem przedarł na pół i rzucił w trójnóg. Posiadlca wstrzymał oddech i cicho cofnął się w cień. Za późno. Wuj odwrócił się ku niemu.
– A co ci się zdawało, synku – zapytał pięknie modulowanym głosem, który teraz był pełen szyderstwa – że jak wojna nastanie, to ktoś się będzie na pergaminy oglądał, jak granice ustalać? Tego ziemia będzie, kto ją sobie zagarnie i zdoła utrzymać. Tak powstawały fortuny. Ale co ty o tym możesz wiedzieć, próżniaku?
Posiadlca bardzo dobrze zapamiętał te słowa i nie opierał się przesadnie, kiedy go wuj wyprawił na wojnę. Oczywiście nikt nie oczekiwał po siostrzeńcu doży, aby się rwał do prawdziwej bitwy. Zresztą pomorckie garnizony zwinęły się już wcześniej i na pograniczu nie pozostało wiele wojska. Ale zwiad trzeba było wysłać. Generał zdziwił się nieco, kiedy młody utracjusz zaoferował się poprowadzić podjazd, lecz w niczym nie okazał zdumienia. Ostatecznie doża mógł mieć swoje zamysły względem siostrzeńca, skoro go posłał na podobną wyprawę. Generał machnął więc ręką.