Tym sposobem cztery dni temu Posiadlca znalazł się pośrodku żalnickiej głuszy z ośmioma tuzinami wybornych sinoborskich jezdnych. To, co zrobił później, szczerze zaskoczyłoby i dożę, i generała. Osobiście poderżnął gardło dziesiętnikowi, który nie chciał złamać rozkazu, i skręcił z gościńca na zachód, ku spichrzańskiej granicy. Nie wiedział, dlaczego tam – każdy kierunek był równie dobry.
Jechał przez ponurą żalnicką okolicę, jakże inną od Skalmierza, z jego winnicami i różanymi ogrodami. W głowie tętniły mu słowa wuja. I zamierzał znaleźć sposób, aby wykroić sobie w tym kraju własną małą fortunę. Albo i wielką, jeśli się trafi okazja.
Skalmierskim dowódcom rozkazano przeć jak najdalej na północ, ale unikać wszelkich starć z wojskiem Wężymorda. Posiadlca nie wątpił jednak, że wuj udzieli błogosławieństwa śmiałkowi, który zbrojną ręką wydrze Pomorcom szmat kraju – byle rzecz stała się szybko i bez rozgłosu. Później się powie, że w mapy i rozkazy wkradła się pożałowania godna omyłka, a dowódca, człek miecza, nie pióra, w porę jej nie zoczył. Ale nikt już nie wydrze spod panowania doży raz zagarniętego kraju. Nie darmo Skalmierz miał w herbie czarnego smoka. Powiadano, że potwór ów nigdy nie oddaje tego, co raz pochłonął.
Posiadlca uśmiechnął się krzywo. Nie zawsze. Zdarzyło się przecież, że żalnicki kniaź wyrwał kawał ziemi i, co gorsza, zdołał go obronić. Do czasu jednak. W trzy pokolenia po nieszczęsnym wypadku żalnicka szlachta miała się przekonać, że czarny skalmierski smok nie przebacza.
W tej mierze instrukcje doży były jasne. Wężymord podpisał traktat, a żalnicka szlachta miała go przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wszelki opór będzie uznany za bunt. A w Skalmierzu bunt poddanych karano publiczną kaźnią, wygnaniem męskich krewnych oraz konfiskatą dobytku. Dlatego od dwóch wieków w państwie dożów nie zdarzały się ohydne przypadki warcholstwa. Posiadlca nie wątpił, że niedługo skończą się też żalnickie rebelie. A przy okazji zwolni się sporo ładnych majątków.
Właściwie Posiadlca nie miał nic przeciwko temu, aby jakiś butny żalnicki szlachcic zastąpił mu drogę. Z lubością wyobrażał sobie starcie skalmierskiej jazdy z czeladzią, przyodzianą w skórzane pancerze i przerdzewiałe kolczugi. Na razie jednak Posiadlca musiał wychynąć z dziczy. Puszcza wprawdzie przerzedzała się z wolna i coraz częściej wyjeżdżali na obszerne polanki, ale tubylców nadal nigdzie nie było widać. Na domiar złego znów zaczynał siąpić deszcz. W Żalnikach nieustannie padało.
Minęli pagórek, niewielki brzozowy zagajnik w dolince i wspięli się na kolejne wzgórze, tym razem porośnięte jedynie bujną wiosenną trawą. Posiadlca przymknął powieki i kołysał się w rytm monotonnych kroków ciężkiego skalmierskiego ogiera. Nagle coś go wybiło z odrętwienia. Nieznaczna zmiana w końskim chodzie albo szmer za plecami. Poderwał głowę i daleko przed sobą zobaczył rząd wozów powoli wspinający się po zboczu jednego z pagórków.
Uniósł rękę i skalmierski oddziałek zatrzymał się karnie. Jakkolwiek wolałby zasobne miasteczko do złupienia, nie zamierzał przecież pogardzić pokaźnym kupieckim konwojem. Wozów było sporo – doliczył się pełnego tuzina – a z mrowia kręcących się przy nich pachołków Posiadlca wnioskował, że wiozą nielichy ładunek. Uśmiechnął się pogodnie, pierwszy raz od czterech dni.
– No, jak tam, chłopcy? – rzucił przez ramię do swoich ludzi. – Obwieścimy im radosną wieść o skalmierskim panowaniu?
Cherchel dowiedział się o podjeździe Skalmierczyków sporo wcześniej. W przeciwieństwie do zbójcy mały bard nie miał ochoty napatoczyć się na jakiś pomorcki podjazd, więc ciągnął ostrożnie, rozsyłając czujki. Natychmiast też rozpoznał chorągiew, która powiewała nad oddziałkiem.
– Skalmierczycy – oznajmił.
Był nieco zaskoczony. W żaden sposób nie potrafił zgadnąć, co tu robią jego rodacy. Doża nie miał zwyczaju mieszać się w wojny sąsiadów, a jego żołnierze nie bywali najemnikami. Ale bard bynajmniej nie zamierzał zaniechać ostrożności.
– Wozy w dwa rzędy ustawić – rozkazał hetmanom wozów. – I blisko siebie jechać. Kusznicy do środka. Reszta sulice naszykować. I pawężami konie osłaniać.
Z lubością patrzył, jak wozy płynnie zmieniają szyk. Cherchel nie był pewien nowych zaciężników i niezupełnie dowierzał kusznikom Złociszki, ale wozaków znał bardzo dobrze. Potężne, zabudowane furgony toczyły się równo po łagodnym stoku pagórka. Woźnice uspokajali wiergowskie koniki, inni szykowali łańcuchy, aby na znak barda sczepić wozy w ruchomą zaporę. Cepiarze i pawężnicy ochraniali boki. Nawet kusznicy wydawali się całkiem spokojni. Maszerowali raźno pomiędzy dwoma szeregami wozów, wymieniając zwyczajowe prześmiewki z woźnicami.
Cherchel patrzył na nich i serce w nim rosło z dumy. W przeciwieństwie do żalnickiej szlachty, która najchętniej walczyła wierzchem, mały bard szczególnie ukochał zbrojne furgony. Może nie dorównywały zwrotnością konnicy i nie wyglądały równie pięknie, jak smocze łodzie Zwajców pod pełnymi żaglami, ale Cherchel zachwycił się dziełem wiergowskich rzemieślników. Ich wozy były jak twierdze na kołach. Solidne, pozbawione zbędnych ozdób. Doskonałe. I w razie potrzeby zwierały się w zbrojny obóz jak palce w pięść.
Właściwie nabierał ochoty, aby Skalmierczycy ich zaatakowali. Owszem, wozacy wyszli wcześniej zwycięsko z kilku drobnych potyczek. Ale Cherchel był ciekaw, czy sprawdzą się w prawdziwej bitwie.
Jakby wyczuwając jego myśli, dowódca Skalmierczyków zatrzymał się na szczycie pagórka. Uniósł dłoń. Znak czarnego smoka powiewał nad jego głową.
– Chorągiew! – rzucił bard.
Twardokęsek wprawdzie zżymał się straszliwie, gdy widział nad wozami Srebrną Gwiazdę, ale Cherchel nie zamierzał odmawiać ludziom odrobiny przyjemności. Mieli prawo do godła, które sobie wybrali. I to bez względu na to, jak głupie mu się wydawało.
A poza tym niemal widział minę skalmierskiego dowódcy, kiedy usiłuje zgadnąć, czyj to herb.
Posiadlca z pobłażliwym uśmiechem patrzył na krzątaninę kupców. Dziwne, ale zachowywali się, jakby nie rozpoznali znaku Skalmierza i wzięli jeźdźców za zwyczajnych zbójców. Wyraźnie gotowali się do obrony. Cóż, pomyślał z rozbawieniem, przynajmniej będzie więcej zabawy. I ludzie się trochę rozerwą.
Musiał przyznać, że kupcy mieli wcale pokaźną eskortę i nie tracili głowy. Ale stanowczo przesadzali z bezczelnością.
Przywołał starego dziesiętnika.
– Co to jest? – Wskazał palcem chorągiew, powiewającą ponad konwojem.
Jako siostrzeniec doży był człowiekiem obytym i wykształconym. Znał gmerki wszystkich kupieckich gildii ze Szczeżupin, Spichrzy i Książęcych Wiergów, a nawet herby książąt Przerwanki i największych żalnickich rodów. Ale ten znak nie przypominał mu niczego.
– Nie wiem, wasza wielmożność. – Dziesiętnik bardzo szybko skłonił głowę. Dobrze pamiętał, co stało się z jego poprzednikiem.
– Et, wszystko jedno. – Posiadlca wzruszył ramionami. – Potem się ich wypyta. Jak który przeżyje.
Obejrzał się. Jezdni obserwowali wozy jak stado wilków. Posiadlca obnażył pałasz i uniósł go wysoko w górę.
– Naprzód! – wykrzyknął, a potem spiął konia do biegu.
Zdążył jeszcze pomyśleć, że wuj miał rację, odsyłając go ze stolicy. Zapowiadała się całkiem przyjemna wojna.