Выбрать главу

– To ma być kuźnia? – rzekł wreszcie z pogardą. – A bodajby was szlag trafił! – Odwrócił się na pięcie i ruszył ku wozom.

Jego towarzysz popatrzał na zbójcę z taką pretensją, jakby to wszystko była wina Twardokęska.

– Oj, coś mnie się zdaje, że nic z nas tutaj nie będzie – mruknął na odchodnym. – Jedno marnotrawstwo.

Trzeci tylko głębiej wcisnął na czoło cechowy kapelusz i także odszedł, przeklinając plugawo pod nosem.

Żalnicka szlachta milczała, ogarnięta czystą zgrozą. W lipnickim obozowisku nie oglądano jeszcze podobnej bezczelności.

– Hej, dokąd, ścierwa?! – rozdarł się piskliwie Kostropatka. – Książę pan odejść nie pozwolił. Wracajcie, kurwie syny, bo wybatożyć każę. Słyszycie? Bo klątwą obłożę!

Na tę ostatnią groźbę najstarszy z wiergowskich majstrów zwolnił nieco kroku. Obrócił głowę, splunął przez ramię i powiedział coś z cicha. Wszyscy trzej zarechotali szyderczo. Ci z wilczojarskiej szlachty, którzy stali z kraja i dobrze usłyszeli, co prędzej pochylili głowy, kryjąc uśmiechy. Nawet zbójca uśmiechnął się półgębkiem.

– Co on powiedział? Co ten cham powiedział? – gorączkował się kapłan.

– Żebyście się dali wydudkać, bo są innej wiary – podpowiedział usłużnie Szydło. – A jak czym nie macie, mogą wam wyrychtować stosowne narzędzie.

– Że co? – Mały sługa Bad Bidmone aż podskoczył. – Że jak?

– A zwyczajnie – wtrącił nie bez satysfakcji zbójca. – Zapewne słyszeliście, że ludzikowie z Książęcych Wiergów własnym się rządzą obrządkiem.

– Znaczy się heretyków sprowadzasz? – Blizny na policzkach Kostropatki nabrzmiały krwią. – Nie mówiłem – obrócił się ku Koźlarzowi – że z tego spoufalenia z pospólstwem nic dobrego nie będzie?

Dopiero teraz zbójca przyjrzał się baczniej żalnickiemu wywołańcowi, który podczas całego rozgardiaszu stał oparty o belkę wspierającą ganek. Książę niedawno musiał wrócić z podjazdu, nie zmienił jeszcze koszuli, poznaczonej rdzawymi zaciekami od zbroi i rozdartej na boku. Znużonym gestem odgarnął włosy z czoła i zbójca zobaczył świeżą, ledwie zabliźnioną szramę. I pierwszy raz Koźlarz wydał mu się niemal ludzki.

– Mieliście o niej jakieś wieści? – burknął zbójca, przełamując niechęć.

– Tyle, ile gadają w tawernach po obu stronach Wewnętrznego Morza. Zwajcy wymknęli się chytrze pomorckiej pogoni i przepłynęli szczęśliwie między Żebrami Morza, a ona śpiewem wygładziła fale. W zwajeckim dworze znów mieszka Iskra. – Zbójcy wydało się, że słyszy w jego głosie cień goryczy. – Ale nie wiem nic więcej. Nie przysłała posłańca. A wam? – zapytał po chwili.

Twardokęsek aż zamrugał ze zdumienia na myśl, że Szarka miałaby się przed nim opowiadać. I nagle ogarnęło go dziwne poczucie wspólnoty z żalnickim wywołańcem. Obaj nie mieli pojęcia, jakie nowe szaleństwo uknują wiedźma z Szarką pośrodku Wewnętrznego Morza. Mogli tylko czekać.

– Też nic nie wiem – rzekł posępnie. – Co, nie spodziewaliście się, że wrócę? – Spojrzał prosto w szare oczy księcia.

– Ani dudu – odparł z powagą Koźlarz. – Pierwej bym się tutaj Wężymorda spodziewał. Normalny człek by nie wrócił.

– A bo to można zostać normalnym, jak się ktoś trochę z wami powałęsa? – prychnął zbójca.

Książę tylko uniósł brew. Jeszcze przez chwilę patrzyli ze zbójcą na siebie, ale tak, jakby się pierwszy raz w życiu zobaczyli na oczy. A potem, ku zdumieniu wilczojarskiej szlachty, jednocześnie wybuchnęli śmiechem.

Twardokęsek zgiął się wpół i tak rechotał, aż go w żywocie kłuło. Bił się dłońmi po kolanach, krztusił i parskał od rozradowania, aż wreszcie klapnął ciężko zadkiem na podmarzniętą ziemię. Książę przysiadł na stopniach ganku. Łzy mu ciekły po policzkach i przytrzymał się belki, bo byłby się ze śmiechu sturlał na dziedziniec.

Kostropatka, Szydło i wilczojarscy szlachcice wodzili od jednego do drugiego zatroskanym wzrokiem. Kapłan wręcz trącił Koźlarza w ramię, ale tylko wzbudził jeszcze gwałtowniejszy atak wesołości. Wreszcie książę uspokoił się trochę. Wstał i odwrócił się ku doradcom.

– Dosyć na dziś będzie – oznajmił. – Dopilnujcie jeno, by wozy rozładowano i majstrów należycie nakarmiono. A wy właźcie do izby. – Wyciągnął do zbójcy rękę i dźwignął go na nogi. – Szkoda w zimnie siedzieć. Powieczerzamy wspólnie, bo ja też prosto z podjazdu, jeszczem w gębie nic nie miał.

– Pomorców wokół dużo? – zapytał w drzwiach zbójca.

Książę zawahał się.

– Jak gzów – odparł ciężko. – Jeno że bardziej gryzą. Dłużej zostaniecie, to się sami przekonacie.

* * *

Po szczęśliwym powrocie z Książęcych Wiergów zbójca postanowił odsapnąć krzynkę na Półwyspie Lipnickim. Nie było mu źle. Żalnicka szlachta patrzyła na niego z uszanowaniem, uznawszy za zausznika księcia. Nawet Kostropatka nie śmiał go więcej zaczepiać. Tylko Szydło wciąż naigrawał się tak plugawo, że Twardokęsek zeźlił się na dobre. Przydybał pokurcza na ścieżce za palisadą i przetrzepał mu grzbiet kosturem, aż kości trzeszczały. Odtąd zbójca miał spokój. Choć wiergowscy majstrowie krzywili się trochę, przysposobił sobie izbę przy kuchni i gnieździł się tam razem z Nieradzicem, do którego osobliwie się przywiązał. A kiedy do obozowiska zawitał Bogoria, jak zwykle podchmielony i chętny do wszelakich bezeceństw, zbójca uznał, że pomysł przezimowania wśród rebeliantów nie jest właściwie najgorszy. A potem Koźlarz zabrał go na podjazd.

– Nie masz przymusu – rzucił niedbale książę pewnego wieczora, kiedy siedzieli pospołu ze zbójcą na ganku chaty, przyglądając się strzelaniu do tarczy. – Ale gdyby was przypadkiem chęć zdjęła kości rozprostować, zapraszam do kompanii. Bo doszła nas wieść, że będzie nieopodal konwój szedł. Pomorcy ponoć dobyli naszych ze starościńskich lochów i do Uścieży ich przed zimą prowadzą, na kaźń.

– Ani chybi bujda wierutna! – prychnął Bogoria. – Gdyby kogoś znaczniejszego w ciemnicy trzymali, może bym uwierzył. Ale tam sama drobnica. Po co byle młodziaka przez pół świata wlec, skoro on i tak nic nie wie? Lepiej go dla postrachu w rodzinnym przysiółku powiesić.

– Takoż i mnie się zdaje. – Książę uśmiechnął się. – Ale trza się po okolicy rozpatrzyć i języka zasięgnąć. Bo wnet śniegi spadną i nieprędko znów się trafi okazja.

Wyruszyli przed świtem. Książę sam prowadził podjazd – na koniu kruczoczarnym, w kolczudze srebrzystej, w szyszaku wzmocnionym obejmą na kształt korony. Zbójca jechał tuż za nim na zgrabnej kasztance. Jakoś mu było lekko i radośnie na duchu. Ani się obejrzał, jak nastał poranek. Jesienne słońce przygrzewało słabo i gawrony drobiły po polach w gęstym, na poły zamarzniętym błocie. Konie prychały. A potem ścieżka odwinęła się nagle skrajem jaru i na obszernej jasnej polanie wyjechali prosto na oddział Pomorców.

Zbójca osadził kobyłkę, aż kopyta zaryły w błocie.

Frejbiterów było z siedm tuzinów, wszyscy w porządnych nowiuśkich kaftanach z wyszytym znakiem Wężymorda. Jednak z ich twarzy, zarośniętych i poznaczonych starymi szramami od żelaza, łatwo dało się poznać, że to żaden świeży zaciąg, tylko stary, doświadczony żołnierz, który w niejednej bitwie brzeszczot okrwawił. Spotkanie musiało ich zaskoczyć, ale nie poszli w rozsypkę, nie zmylili szyku. Po prostu powściągnęli konie, gapiąc się na rebeliantów z niedowierzaniem. Ich dowódca, młody chłopak w kurcie ozdobionej srebrnym szamerunkiem, machał rękoma i krzyczał coś piskliwie.