– Co robisz?
Dziewczyna zacisnęła dłonie na wystającej części szypu i z wysiłkiem wydobyła go z piersi martwego.
– Widzisz? – Uniosła ku zbójcy rozradowaną twarz. – Moje kusze! Działają!
Stał jak skamieniały, kiedy zarzuciła mu dłonie na szyję.
Bogoria obejrzał się przez ramię. Pochodnie połyskiwały nad oddziałem powstańców jak sznur świetlików i nikły za zakrętem przecinki.
– Daleko jeszcze? – sarknął Szydło. – Od tych wertepów skóra mi już na zadku oblazła.
– Niedaleczko – odparł Bogoria, który dawno temu zdecydował, że nie da się pokurczowi sprowokować do kłótni. – Rychło u bartników staniem. Tam wypoczniemy.
– Akurat. – Karzeł pociągnął nosem. – Dobrze, jeśli znajdzie się miejsce na sianie, by głowę złożyć. No, ale nie narzekam. Obiecałem Szarce, że będę was strzegł, a u mnie słowo od złota droższe.
Szlachcic nie podjął rozmowy. Zdążył się nauczyć, że pozostawiony samemu sobie Szydło nudzi się szybko i milknie.
– Wiecie, że ten zbójca – zgadnął go znów karzeł – Chąśnik go chyba wołali, dwie noce temu czmychnął?
– Od początku mi się zdawało, że to człek niepewny – mruknął mimo woli Bogoria. – I nie omyliłem się.
– Nie trwoży was nieco, że do pobratymców pognał? – spróbował znów karzeł, rad ogromnie, że mu się w końcu udało skłonić szlachcica do pogawędki. – Wie dobrze, gdzie naznaczyliście szlachcie spotkanie, a Wężymord szczerym złotem za podobną wieść zapłaci.
Bogoria długą chwilę rozmyślał w milczeniu.
– Nie, nie zdaje mi się – odparł w końcu.
– Czemu? – naciskał Szydło, coraz bardziej zadowolony z siebie. – Przecie szczery Pomorzec, a pewnie jeszcze od innych gorszy, skoro go precz wygnali. Ani chybi was wyda. Właściwie – podrapał się po głowie – Wężymord obiecał taką nagrodę, że sam bym was wydał. Za Twardokęska też obiecano tyle złota, ile waży. A nasz zbójca grubas… – zachichotał złośliwie.
Bogoria, który sam nie był wątły, poruszył się niespokojnie na siodle. Szydło miał jęzor ostry jak brzytwa i lubił dręczyć swoje ofiary. Ale nie zbywało mu na słuszności. Chąśnik zniknął bez śladu.
– Pewnie za Twardokęskiem pognał – rzekł, aby zagłuszyć strach.
– Jeno dokąd? – odparł z powątpiewaniem karzeł. – Do Książęcych Wiergów?
Szlachcic nic nie odpowiedział. Obliczył, że zbójca powinien wrócić parę dni temu. Nie pojawił się jednak. Nie przysłał też żadnej wiadomości. Ani jednego słowa.
– E, nie wierzę, aby go odnalazł – oznajmił niziołek. – Twardokęskowi też nie spieszy się zbytnio z tą odsieczą. Co zrobicie, jeśli się okaże, że na Rogobodźcu nikt się prócz was nie pojawi? Nikt prócz was i Pomorców.
Bogoria pochylił głowę, wsłuchując się w miarowe człapanie koni po błocie.
– W tym się akurat mylicie – powiedział powoli. – Nie będę sam.
Noc była już ciemna, ale z dziedzińca wciąż dobiegał rejwach. Pan podkomorzy poruszył się niespokojnie na łożu, wyścielonym najmiększym materacem, i przetoczył na drugi bok. Od niesławnego spotkania ze zbójcą minęły już dwie niedziele i ślady po rózgach nie doskwierały mu jak wcześniej. Ale zraniona duma sprawiła, że nie miał najmniejszej ochoty pokazywać się ludziom na oczy. Nawet własnym pachołkom. Miał wrażenie, że naśmiewają się z niego za plecami.
Zdusił plugawe przekleństwo. Kiedyś dostanie tego obmierzłego łotra Twardokęska i odpłaci mu sprawiedliwie za wszelkie zniewagi. Za utraconego syna również.
Zamęt na podwórcu nie ustawał i podkomorzy postanowił dźwignąć się z łożnicy. Wsparty na kosturze, bo zastałe mięśnie bolały go niezmiernie, doczłapał do okna. Od razu wyrozumiał, że to nie sąsiad wracający z miasteczka zawitał w gościnę ani nawet nie wędrowny braciszek Cion Cerena, który niepomny na zakazy Wężymorda zapuścił się głęboko w żalnickie władztwo. Zbiegowisko było po prostu zbyt wielkie. Wydawało się, jakby wszyscy mieszkańcy dworu, nie wyłączając starców i karmiących matek, wylegli na dziedziniec.
– Gąsiorek! – krzyknął na pachołka, aby się wywiedzieć, w czym rzecz.
Nie doczekał się wszakże żadnej odpowiedzi. Gąsiorek zapewne pognał z resztą na dziedziniec, za nic sobie mając posługę panu. Podkomorzy skrzywił się kwaśno. Jak się Gąsiorka wsadzi w gąsior, wnet sobie przypomni o obowiązkach.
Kiedy wyszedł na ganek, miał wrażenie, że ludzie rozstępują się przed nim jak przed zapowietrzeńcem. Ale w istocie nikt nie zwracał na niego uwagi. Oczy wszystkich były wbite w sam środek dziedzińca, gdzie na ciemnej zrytej kopytami ziemi leżał kłąb sznurów.
Podkomorzy aż zaniemówił z oburzenia. Nie dbał nawet, że Wilcze Jary znów drażnią kniazia, zwołując się zbrojnie przeciwko pomorckiemu panowaniu. Nie rozumiał po prostu, kto miał dość bezczelności, aby podrzucić mu wici pod próg. Było przecież jasne, że nie pójdzie z resztą panów braci na tę ich śmieszną wojenkę. Armia Wężymorda wyruszyła już z Uścieży, a on, podkomorzy, nie zamierzał dopuścić, by zaszlachtowano go niczym świnię.
– Na co się gapicie? – zakrzyknął najgłośniej jak potrafił. – Szmaty piaskiem zasypać i podwórzec zamieść. Duchem!
Nikt nie usłuchał. Co gorsza, nikt się nie poruszył. Podkomorzy rozejrzał się baczniej i w świetle pochodni, które w wielkiej mnogości rozpalono, spostrzegł jeszcze kilka niepokojących faktów. Ze stajni wyprowadzono konie i osiodłano je należycie. Pod płotem dojrzał pięć wozów, wyładowanych po brzegi. Niektóre z niewiast płakały, zasłaniając twarze rąbkami fartuchów. U studni stała wielka gromada zbrojnych. Nader skrupulatnie unikali wzroku podkomorzego.
– Co to ma być? – spytał przez zęby podkomorzy, teraz porządnie rozeźlony. Wystarczyło, że na kilka dni zaniemógł, aby sługi zaczęły harcować w domostwie jak u siebie. – Czyście się blekotu opili? Przecież każę was powywieszać!
W głębi domostwa dało się słyszeć przeraźliwe zawodzenie. Podkomorzy wzdrygnął się, rozpoznając głos własnej połowicy. Baba znów robiła z siebie widowisko. Zdziwił się jednak po trochu. Nie wrzeszczała tak głośno, nawet kiedy Nieradzic uciekł do rebeliantów.
Zrobił dwa niepewne kroki i laska wypadła mu z ręki.
Przez szeroką sień szła babka, ale dziwnie odmieniona. Zamiast czarnej żałobnej sukni, której ponoć nie zdejmowała od śmierci pana małżonka, przyodziała dzisiaj obcisły kontusik ze szkarłatnego sukna i szeroką, rozciętą po bokach spódnicę. Na głowę włożyła kołpaczek z czerwonego aksamitu, a przy pasie miała karabelę w wytartej pochwie.
– Opamiętajcież się, pani matko! – Podkomorzyna wypadła za nią na ganek, po czym ku niesmakowi małżonka rzuciła się na ziemię i schwyciła za fałdy matczynej spódnicy. – Przecie w leciech jesteście! Toć niepodobna!
– Ktoś musi! – Staruszka wyszarpnęła się z uścisku. – A ty mnie, córeczko, nie pouczaj, boś się wedle własnego życia niedobrze zakrzątnęła. Ojciec by się pod ziemię zapadł, gdyby cię teraz z tym twoim gachem oglądał.
– Wstyd jaki będzie! – zachlipała pani.
– Ano będzie! – odparła twardo babka. – Obyłoby się bez niego, gdybyś się nie wydała za zdrajcę i kuropłoszka. – Jej wypełzłe oczy spoczęły na moment na twarzy podkomorzego. – No, ale ja sławy zacnej, którą familia nasza z dawien dawna słynie, zmarnować nie pozwolę. Nigdy! – Stuknęła laseczką w drewniany podest.