Podkomorzy zmarszczył brwi. Widać starowinie ze szczętem pomieszało się w głowie.
– Już dobrze, matko. – Ostrożnie wyciągnął do niej rękę. – Jutro wyprawimy was w drogę. Dzisiaj ciemno na dworze i za późno ruszać.
Babka odtrąciła go ze złością.
– Znasz li ten znak? – wysyczała, pokazując laseczką na pęk sznurów. – Wiesz, co on znaczy? Czy ci tchórzostwo do reszty rozum zaćmiło?
Cofnął się, pokraśniały na gębie.
– Matko! – rozdarła się jękliwie podkomorzyna.
– Milcz, głupia – rzuciła ostro babka. – Widać czas taki nastał, że trzeba młodym pokazać, jak Wilcze Jary wojują.
– A jakże, milcz – powtórzył podkomorzy. – Bo dość tych bredni będzie. I to wam zapowiadam – potoczył palcem po pachołkach i czeladzi, która przypatrywała się temu widowisku – że jak się który za płot ruszy, to go ze służby przepędzę. I niech was potem Pomorcy wieszają!
Babka nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi.
– Konia! – krzyknęła.
Pachołek przybiegł co tchu ze wspaniałym gniadym ogierem, a potem opadł na czworaka w błoto. Staruszka uchwyciła się łęku siodła, podźwignęła na grzbiet chłopaka i z wysiłkiem wsadziła stopę w strzemię. Ale kiedy już usadziła się w siodle, wyprostowała się dumnie i uśmiechnęła po wilczemu.
– No, wsiadać! – huknęła na zbrojnych. – Nie będzie na nas Bogoria z wojowaniem czekał.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Chąśnik przywlókł się do Staroźrebca przed świtem, złachany tak okrutnie, że go zrazu pachołkowie burmistrza odpędzili od wrót kamienicy. Ale kiedy Cherchel wprowadził wreszcie Pomorca do domostwa mincerza Lubichy, zbójca nie powitał mile kamrata. Właśnie godził się ze Złociszką w zaciszu alkowy, którą gospodarz wspaniałomyślnie im odstąpił. Odkrył też pewną przyjemną nowinę – jak długo dziewczyna miała zajęcie, nie udzielała mu dobrych rad i nie wygłaszała rozlicznych uwłaczających uwag. Miał tylko wątpliwość, czy mu zdrowia starczy, aby dostarczać jej rozrywek. Ale tak naprawdę odymał się i burczał jedynie z nawyku. Bo bardzo mu było dobrze, kiedy tak leżał, znużony, w łożu mincerza, a w kominie dopalały się głownie, rzucając złociste błyski na skórę Złociszki. Dziewczyna spała. Poczuł przelotną ochotę, aby jeszcze raz nabrać w palce jasnych włosów i rozsunąć językiem jej wargi. Nie odepchnęłaby go, był pewien. Tej nocy odkrył również, że zupełnie nie rozumie kobiet. Szczególnie zaś Złociszki. Swojej żony.
Drzwi odtworzyły się z nieznacznym skrzypem.
– Pst! – rzucił zbójca. Nie chciał, żeby się zbudziła. Jeszcze nie teraz. – Wino na stoliku połóżcie.
– Kiedy nie przyniosłem – odezwał się rozbawiony Chąśnik. – Rebelianci nie mieli dość zacnego trunku, żeby cię nim poić.
Twardokęsek aż podskoczył w piernatach.
– Cicho! – syknął ze złością. – Co tu robisz?
– Patrzę. – Chąśnik objął pełnym uznania spojrzeniem krągłości Złociszki, która jak na złość zamamrotała coś przez sen i przewróciła się na drugi bok. – Jest na co.
Zbójca pospiesznie okrył dziewczynę pierzyną. Na Przełęczy Zdechłej Krowy kamraci często dzielili się dziewkami i nie przeszkadzało mu to nadmiernie. Ale z własną żoną inna była sprawa. Niewiele brakowało, a byłby skoczył Chąśnikowi do gardła, aby zetrzeć mu z gęby ten bezczelny uśmieszek. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego.
– Kto cię wpuścił? – spytał chrapliwie.
– Cherchel – odparł bez cienia zażenowania Pomorzec. – Powiadał mi też, że się wam dobrze na tej wojence powodzi. Żonkę młodą macie, mieszczan z opresji wybawiacie, Skalmierskich zbrojną ręką gromicie. Wszystko ładnie – pięknie, alem się zaniepokoił ździebko, czy aby nie zapomnieliście, żeśmy się tutaj nie dla bohaterskich mrzonek zeszli, ale dla rabunku.
– Pamiętam – rzekł sucho zbójca. – Najemników od Kościeja sprowadziłem. Wedle umowy.
– To dobrze. Bo się akurat świetny moment nadarza. Całe wojsko z obozowiska wyszło Wężymordowi na spotkanie.
– Dokąd?
– Na Rogobodziec.
Zbójca skinął głową. Miejsce było dobrze wybrane.
– Kto ich prowadzi?
– Bogoria.
Znów pokiwał głową. Mógł się spodziewać, że skoro wreszcie przyłączył się do rebelii, stary szlachcic nie pozwoli nikomu odebrać sobie komendy.
– Znaczy się – ciągnął coraz śmielej Chąśnik – na Lipnickim Półwyspie ledwie parę tuzinów zbrojnych zostało. Bogorii ludzi nie dostaje, tedy zebrał wszystkich, którzy mogli na koń siadać. Ale Kostropatkę zostawił, widać nie lubi klechy. – Uśmiechnął się wrednie. – I tak mi się zdaje, że trzeba się teraz ciszkiem do obozowiska zakraść, kapłana za kark ucapić i tak długo go dusić, póki nam co do joty nie wyśpiewa, gdzie skarbczyk ukryty i co się w nim jeszcze kryje. Jak uradziliśmy.
– Jak uradziliśmy – potaknął zbójca ale jakoś bez zapału.
Chąśnik nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
– Tak się tylko chciałem upewnić – rzekł, popatrując bystro na herszta. – Tedy jutro ruszamy? O świcie?
– Ano o świcie – zgodził się posępnie zbójca.
– Tedy nie trapię was więcej. Nacieszcie się młodą żonką. Należy się wam – zakpił Pomorzec i cicho zamknął za sobą drzwi.
Nie zauważył Nieradzica, który kulił się w mroku za ozdobnym filarem. W ręku trzymał tacę z dzbanem wina i dwoma srebrnymi kubkami. Nie zaniósł ich jednak do komnaty zbójcy. Odczekał kilka chwil, póki kroki Chąśnika nie umilkły na schodach, po czym bez słowa odwrócił się i odszedł jak najciszej. Niepotrzebnie, gdyż Twardokęsek nie usłyszałby go, choćby tupał podkutymi butami. Złociszka bowiem poruszyła się znowu i zarzuciła mu nogę na biodro. Zbójca sapnął. Dziewczyna zachichotała.
– Wcale nie spałaś – oskarżył ją zbójca usiłując ignorować jej drobne, zręczne palce, które dotykały go w niezwykle ekscytujący sposób.
– Muszę doglądać interesu – wyjaśniła z kpiną. – Żebyś nie zdołał się wymknąć.
Potem jej palce przesunęły się jeszcze wyżej i zbójca nie zdołałby się wymknąć w żaden sposób. Zresztą nie miał ochoty. Zastanawiał się tylko, gdzie nabyła podobnych umiejętności. Bo przecież nie w kupieckiej kamienicy.
– Obudź się! – Złociszka gwałtownie otwarła okiennice i ostre poranne światło wypełniło komnatę.
Zbójca zacisnął powieki i nakrył głowę poduszką.
– Późno już?
– Świta dopiero – oznajmiła radośnie dziewczyna. – Ale wyglądają nas od dawna.
– Wyglądają? – Zdumiał się zbójca.
Nie przypominał sobie, aby jakieś pilne sprawy czekały na niego z rana, a po ostatniej nocy doprawdy potrzebował odpoczynku. Jednak dziewczyna bez miłosierdzia zdarła z Twardokęska puchową pierzynę.
– Wstawaj, leniuchu! – Rzuciła się na łóżko i połaskotała zbójcę po żebrach. – Mamy dużo do zrobienia.
Podskoczył jak łosoś dźgnięty ościeniem i schwycił ją za nadgarstki. Jak na złość, Złociszka wyglądała kwitnąco, tylko wargi miała z lekka opuchnięte, a policzki zaróżowione i podrapane zbójecką brodą. Radość aż z niej biła. Wyrwała się, zmierzwiła zbójcy włosy. Chwilami miał wrażenie, że traktuje go jak wielką lalkę. Było w tym coś uwłaczającego. Naburmuszył się.
– Zostawże mnie, niewiasto – burknął. – Wypocząć wreszcie muszę. Wczoraj cały dzień w siodle, a noc… sama pamiętasz – dokończył niezręcznie.
Złociszka znów zachichotała, zasłaniając usta palcami.
– Pamiętam – odparła, poważniejąc gwałtownie. – Ale czas, abyś ty sobie przypomniał, po co tu jesteś. Więc wstawaj. I tak długo pozwoliłam ci zabarłożyć.