– Prędko gotowiście! – rzekł z uznaniem. – Takem się lękał, czy was młoda żonka nie zatrzyma.
– Nigdy bym mu w zaszczytnej potrzebie na przeszkodzie nie stała – odezwała się niewinnie dziewczyna. – Nie, kiedy ojczyzna w potrzebie.
Zbójca uznał, że trzeba skończyć to żałosne przedstawienie, zanim nieznośna dziewucha powie coś zupełnie niewybaczalnego.
– Ludzie gotowi?
Pleskota poskrobał się po głowie.
– Przecie jeszcze w nocy Nieradzica posłaliście, że z brzaskiem chcecie w drogę ruszać. Osobliwa rzecz, bo rychło potem drugi pachołek przyleciał z tą samą wieścią. Jakbyście nie dowierzali, że zrazu usłuchamy – dodał z urazą.
Twardokęsek dojrzał w twarzy Złociszki zmieszanie. Opanowała się szybko. Musiała w tym maczać palce, pomyślał z rozdrażnieniem. Nie zamierzał jednak swarzyć się z nią przy Pleskocie.
– A Nieradzic gdzie? – zapytał z lekka.
– Przodem na Rogobodziec ruszył – odparł spokojnie szlachcic. – Jak rozkazaliście.
Twardokęsek odwrócił się gwałtownie ku dziewczynie. Uczyniła krótki, przeczący gest dłonią. Nie wiedzieć czemu, uwierzył jej od razu.
– Dziwiłem się po trochu – ciągnął nieskonfundowany Pleskota – bo w środku nocy chłopak przygnał. W wielkim był pośpiechu. Nawet dzbanek wina, co je wam miał do komnaty zanieść, wciąż w garści ściskał. Ale nie zatrzymywalim, bo gadał, że z waszego rozkazania na koń siada. Przecie znam was dobrze i wiem, że nie chcielibyście dla chłopaka krzywdy…
Zbójca poczuł, jak drobne włoski na karku podnoszą mu się z przerażenia.
– Więc powiadacie, że wino dla nas przyniósł?
– A juści – potwierdził pogodnie szlachcic. – Strasznie się napierał, żebyśmy mu pozwolili. Jeszcze się chłopy śmiali, że chce się gołowąs pod drzwiami zaczaić i z przeproszeniem pani dobrodziejki – pokłonił się nisko przed Złociszką – z żonką waszą młodą was w łożnicy podglądać.
Dziewczyna pobladła i przysunęła się do zbójcy. Pleskota wodził po nich nieco zadziwionym spojrzeniem.
– Ale to być nie może, panienko – rzekł wreszcie uspokajająco – bo Nieradzic jest bardzo porządny dzieciak. Jakby nawet z trafunku coś nieprzystojnego pod waszą komnatą usłyszał, zaraz by precz uciekł. Na pewno, panienko.
Zmierzchało. Księżniczka z westchnieniem zawiązała supeł i odgryzła nitkę. Przyjrzała się krytycznie robótce. Ściegi były krzywe, jak zwykle. Czasami potrzebowała jednak pracy, która zajmie jej palce i odwróci myśli od przeklętych znaków bogów, ukrytych w jej komnacie na wieży uścieskich alchemiczek.
Z dziedzińca wciąż dobiegały pokrzykiwania rozgorączkowanych służebnych. Ostatnie chorągwie wyjechały dwa dni temu, lecz w cytadeli wciąż wrzało jak w mrowisku. Wężymord miał ruszyć jutro i poprowadzić zbrojnych do wielkiej bitwy. Przeważna część wojska była już na południu. Wszystko miało się rozstrzygnąć bardzo szybko, zanim Koźlarz znów pojawi się w Żalnikach.
– Wrócę, kiedy mnie wezwiesz – powiedział jej wczoraj Wężymord, kiedy po pożegnalnej uczcie leżeli obok siebie w ciemnej komnacie. – Ale teraz muszę jechać. Nie chcę wykrwawiać kraju na darmo. Nie chcę tego przedłużać.
Nie odpowiedziała – bo co mogła odpowiedzieć? Wewnętrzne Morze przyniosło jej żmijową harfę, lecz żadne ślady na wodzie nie zdradzały losu Szarki i Koźlarza. Nie wiedziała też, co się stało z Sorgo. Ale potrzebowała go bardziej niż czegokolwiek innego na świecie.
Przeraziła ją ta myśl.
W tej samej chwili w górze przetoczył się grom i niebo nad Cieśninami Wieprzy pociemniało.
– Pani. – Czerwieniecka niewolnica szarpnęła księżniczkę za suknię. – Idzie letnia burza. Schrońcie się w komnacie.
– Nie. – Księżniczka potrząsnęła głową. – Zostanę tutaj. Deszcz mnie nie roztopi, a chcę popatrzeć na morze.
– W takim razie – na skraju tarasu stanął Wężymord – uczyń mi ten zaszczyt, pani, i chodź ze mną na przechadzkę po brzegu.
Morze było spokojne, tylko deszcz tętnił jednostajnie po skałkach. Księżniczka odrzuciła kaptur i wystawiła twarz. Ciepłe krople spływały jej po policzkach jak łzy. Kiedy je otarła, w grafitowej mgle ponad Cieśninami Wieprzy zobaczyła jasny błysk. Błyskawica, pomyślała z początku. Potem jednak palce Wężymorda zacisnęły się na jej nadgarstku i zrozumiała, jak bardzo się pomyliła.
Jasny kształt przybliżał się ku nim po niebie, aż mogła odróżnić konia, który wydawał się uczyniony z lodu i mgły. Galopował, jakby istniała niewidzialna ścieżka, przygotowana specjalnie dla jego kopyt. Ale nie było nic, prócz nieba i wody. I deszczu pomiędzy nimi, który stawał się chłodniejszy z każdym końskim skokiem. Księżniczka chciała się cofnąć, choć wiedziała przecież, że przed tym jeźdźcem nie zdąży uciec i nie schroni się przed nim w cytadeli, ponieważ kamienne mury nie będą żadną osłoną.
– Zostań – wyszeptał Wężymord, przyciągając jej dłoń do piersi.
Usłuchała. Nie mogła go przecież zostawić samego.
Jeździec osadził konia na brzegu. Drobne odłamki skały prysnęły jej w twarz. Kiedy odważyła się podnieść głowę i spojrzeć na przybysza, zobaczyła, że przewyższał o dwie głowy Wężymorda, choć ten doprawdy nie był niskim mężczyzną. Przesunęła wzrokiem po pysznej kolczudze ze srebrzystych kółek i szłomie, który połyskiwał jak lód na górskim strumieniu. Oczy łzawiły jej od blasku i nie mogła przyjrzeć się dokładnie twarzy. Znała jednak imię jeźdźca. Powtarzano je na całej Północy. Org Ondrelssen od Lodu. Białobrody. Opiekun wojowników. Pan widmowej kohorty. Władca wichrowych sevri. I żmijów, kiedy jeszcze latali po zimowym niebie. Zanim wymordował ich mężczyzna, który stał teraz u jej boku i był jej mężem.
Org Ondrelssen zeskoczył z siodła. Spostrzegła, że trzyma miecz w ramionach, ostrożnie, jakby niósł dziecko. Sorgo. Koronacyjne ostrze żalnickich kniaziów.
Nagle zabrakło jej tchu.
A potem bóg przykląkł przed nią na mokrych skałach i w wyciągniętych rękach podał jej miecz. Tego nie było w żadnej pieśni, legendzie ni baśni. Przedksiężycowi nie pochylali głowy przed śmiertelnikami.
– Przyjmij go, pani – powiedział.
Miał miękki, cichy głos, lecz wydawało się jej, że słyszy w nim odległy pogłos lawin i lodów, które pękają w cieśninach na północy tak odległej, że nigdy nie zagląda tam słońce.
– Czym go opłacono? – spytała szorstko, choć nie miała prawa pytać, a on wciąż klęczał przed nią, jak gdyby była cud – księżniczką z baśni, a nie chromą, bękarcią córką Smardza.
Zbyt dobrze znała ten miecz. Wiedziała, że nie wyzbywano się go łatwo i bez walki.
– Oddano go z wolnej woli – odpowiedział bóg. – Lecz cena była wysoka. Nie zmarnuj jej. Nie zmarnuj obietnicy, która jest zamknięta w twoim imieniu, Selveiin.
Rozpłakała się. A może to był deszcz.
– Przykro mi, księżniczko. – Bóg ujął jej dłonie i zacisnął je na rękojeści miecza. Jego palce były zimne jak lód. – Czas dobiega końca i wiesz, co musisz uczynić. Szybko. Zird Zekrun ma moc i nie zdołamy go dłużej powstrzymywać, Selveiin. Wszystko musi się rozstrzygnąć tego lata.
– Wiem – odparła.
Nadal nie wypuszczał jej dłoni.
– Brakuje ci dwóch znaków. Znajdź je. Zanim spadną śniegi.
Obejrzała się na Wężymorda, który wciąż stał obok, o pół kroku za nią.
– Nie – rzekła bardzo cicho. – Mam wszystkie.
Bóg podniósł się. Pierwszy raz, odkąd stanął na skałach Uścieży, spojrzał na mężczyznę, który trzy pokolenia wcześniej wymordował żmijów na brzegu źródła Ilv. Skinął głową.