– Spotkamy się jeszcze – powiedział. – Innego dnia, na brzegu morza.
– Wiem. – Wężymord nie spuścił wzroku. – Kiedy nadejdzie czas.
Pan Krzeszcz z opuszczonymi powiekami słuchał jazgotliwego głosu ladacznicy. Dziewka przybiegła do obozowiska o zmierzchu. Znać, że w wielkim pośpiechu, bo nie zdjęła wyzywającej szkarłatnej sukni i nie starła z gęby barwiczki. Pan Krzeszcz obiecał sobie, że naznaczy jej stosowną pokutę – tuzin batów na goły grzbiet – potem zaś obwiesi przykładnie za inne grzechy. Ale później. Teraz potrzebował jej żywej. Zanadto ważne wieści przyniosła, aby mitrężył czas na wyliczanie batów.
– Więc powiadasz, niewiasto, że sam Twardokęsek w Staroźrebcu popasał? – rzekł z namysłem.
Ladacznica posłała mu gorliwe, psie spojrzenie. Przyłączyła się do biczowników niedawno, po pierwszym z owych kazań, które nieodmiennie kończyły się podpaleniem najbliższego szlacheckiego dworca i obróceniem jego mieszkańców w mierzwę pod drzewa bogini. Czas jakiś wędrowała z gromadą. Mieli z niej pewną korzyść, bo okolicę znała wyśmienicie, ale zanadto podjudzała chłopów do napaści na pańskie siedziby. Do tego pomieszało się jej we łbie i jęła głosić własne objawienia, a podobnego bluźnierstwa pan Krzeszcz doprawdy nie mógł cierpieć. Kazał ją precz odpędzić. Nie przewidział jednak, że dziwka przekabaci strażników i umknie, pociągając za sobą siedem tuzinów zacnych braci. Nie zgadł również, że ich napaść na obwarowane miasteczko zakończy się sromotną klęską.
Co najdziwniejsze, wygubiwszy tylu towarzyszy, dziwka bez żadnego lęku wróciła do obozowiska i pognała prosto przed oblicze pana Krzeszcza. Jej głupota prawdziwie napawała go zdumieniem.
– A juści – odparła w chropowatym chłopskim dialekcie. – Onże Twardokęsek, zaprzaniec przebrzydły, braci naszych onegdaj pogromił. Ale już dzisiaj o brzasku dalej miał paskudnik pobieżać.
– Dokąd?
– Ano – kobieta przeczesała palcami zmierzwione rude włosy – powiadali mieszczankowie, że do Rogobodźca ciągnie, Bogorii na ratunek. Wielka bitwa tam będzie, z Pomorcami pono.
Za plecami pana Krzeszcza jeden z braci rady zaszurał nogami po wilgotnej trawie. Nie śmiał przerywać, póki prorok nie skończył badania. Ale niecierpliwił się.
Pan Krzeszcz dał znak, aby odprowadzono dziwkę, tym razem przykazawszy solennie, aby oddano ją pod straż niewiast, z natury mniej podatnych na jej wdzięki.
– Czy to znak, święty ojcze? – odezwał się krępy chłop, któremu jedno oko wyłupiono w karze za kłusownictwo.
Szlachcic rozmyślał chwilę. Trzódka obserwowała go w nabożnym skupieniu.
– Znak – przyznał po jakimś czasie.
– Tedy wyruszamy? – Najmłodszy z przywódców biczowników, rudowłosy chłopak, który kiedyś był pańskim świniopasem, poderwał się z ziemi i buńczucznie potrząsnął końską szczęką na kiju. – W Wilczych Jarach niewiele szlachty zostanie. Możemy ich wybić co do nogi. Możemy wyniszczyć wszystkich! – zakrzyknął jeszcze i umilkł pod karcącym spojrzeniem innych braci. Pan Krzeszcz długo kręcił młynka palcami.
– Nie – zadecydował w końcu. – To znak prawdziwy, od bogini zesłany. I błogosławieństwo, gdyż nasi wrogowie będą walczyć ze sobą. Nie obrócą na nas oczu. Ale pociągniemy na północ. Aż do wichrowej Uścieży. Uderzymy tam, gdzie się nas nie będą spodziewać. I zabijemy plugastwo od wszystkich innych straszniejsze.
Słuchali go z natężeniem, nie chcąc uronić ani jednego słowa.
– Wiedźmę – powiedział, chociaż nie należało im się żadne wyjaśnienie: słyszał głos bogini, oni zaś winni go wypełniać. – Przygotujemy drogę dla bogini. Uwolnimy kraj od wiedźmy, która knuje bogom zagładę.
Nad wyspą szalała zawierucha. Deszcz bębnił w okiennice, wicher wciskał się przez najdrobniejsze szczeliny, a ogień na palenisku dawno wygasł. Siwowłosa Zwajka z westchnieniem odrzuciła skóry i podniosła się z posłania, z trudem prostując zastałe mięśnie. Mogła przywołać niewolnicę – dziewka drzemała tuż za drzwiami – ale nie miała ochoty oglądać jej szerokiej twarzy, pełnej bezmyślnej gorliwości. Istniały rzeczy, których nie należało dzielić z przypisańcami, choćby najzacniejszymi. Jedną z nich był sen, jaki tej nocy obudził Zwajkę.
Wzdrygnęła się, zbierając chustę na chudych ramionach. Koszmary trapiły ją całą zimę, odkąd Suchywilk sprowadził do dworca rudowłosą dziewczynę, która podobno była jej prawnuczką. Ustały, kiedy Szarka odpłynęła. Lecz dzisiejszej nocy Zwajka znów wędrowała we śnie poprzez mroczny korytarz, głęboko w trzewiach ziemi. Szła długo. Latarnia w jej ręku zgasła z sykiem, ale była tylko jedna ścieżka i prowadziła w dół, aż do nasady Hałuńskiej Góry. Gdzie czekał na nią Zird Zekrun.
Z wysiłkiem odsunęła od siebie ten obraz. Czasami bogowie stawali u progu jej dworca, ale żaden z nich nie był panem Pomortu. Nie widziała jednak żadnego od lat i nie sądziła, aby któryś przybył dzisiaj. Nie musiała się obawiać. Jeszcze nie teraz. Nie tej nocy.
Drżącymi ze starości rękami spróbowała skrzesać ognia. Lecz kiedy pierwsza iskra padła na suche patyki, Zwajce wydało się, że w zawierusze ponad dworcem ozwał się nowy, obcy ton. Daleki jeszcze grzmot. Deszcz zatętnił mocniej po deskach. Zwajka przechyliła głowę, nasłuchując. Nie czekała długo. Uderzył kolejny piorun, po nim zaś następny i jeszcze jeden. Każdy był donośniejszy od poprzednich.
– Pani! – Przerażona niewolnica wpadła do komnaty i rzuciła się Zwajce do nóg. – Ogień na niebie!
– Pomóż mi. – Stara kobieta wsparła się o nią i mozolnie dźwignęła z klęczek. – Podaj mi płaszcz. I sprowadź mnie do wielkiej sali.
W halli czekały dwa tuziny wojowników: Suchywilk nie pozostawił dworca bez obrony. Ale tylko gospodarz mógł powitać tego przybysza, wprowadzić go do sali i posadzić pod poprzeczną belką, rzeźbioną w smukłe kształty wężów nieba.
– Wyjdę do niego! – powiedziała z mocą babka. – Kimkolwiek jest.
Pioruny uderzały coraz gęściej, aż zlały się w jeden przeraźliwy łoskot. Na północnym niebie, ponad palisadą, biła seledynowo – złota łuna.
– To nie Morski Koń – odezwał się jeden z wojowników. – Przybywa od strony Pomortu.
Zwajka miała wrażenie, że podmuch wichru przeniknął ją na skroś. Wsparła się mocno na lasce, zwieńczonej srebrną głową żmija, i wciągnęła głęboko do płuc lodowate powietrze. Stała na własnej ziemi i nigdy nie mówiono o niej, że jest tchórzem. Poza tym wydało się jej, że w zawierusze słyszy coś jeszcze. Tętent koni.
– Otwórzcie bramę! – rozkazała.
Wojownicy nie śmieli się otwarcie sprzeciwić. Ociągali się jednak wyraźnie ze zdejmowaniem sztab z wierzei. Tymczasem z upiornej poświaty na niebie odrywały się pojedyncze złote iskry. Tętent potężniał. Zwajka mogła już odróżnić pojedynczych jeźdźców. W świetle błyskawic dostrzegała czarne kontury rumaków, rogate szłomy na głowach martwych władców, miecz w wyciągniętej dłoni ich wodza. Iskry wirowały ponad nimi na burzowym niebie, krzycząc głosami gromów. Były zbyt wysoko i siwowłosa Zwajka nie widziała ich twarzy ani olbrzymich szarych wilków, które je niosły. Ale smugi włosów migotały pomiędzy błyskawicami jak płomienie. Blask bił tak mocny, że babka musiała zmrużyć oczy. Przez chwilę walczyła ze łzami. To samo złoto było wplecione w warkocze Selli. Pamiętała, że w ciemnej izbie świeciły jak ogień. Pamiętała też, że ten ogień niemal ze szczętem strawił jej ród.
Wówczas spostrzegła coś niżej, pomiędzy widmowymi jeźdźcami. Pojedynczy błysk złota na siodle przed pierwszym z jeźdźców. Jasną witkę włosów, która sięgała końskich kopyt.