– Bogowie – wyszeptała bezdźwięcznie. – Zlitujcie się nad nami.
Wiatr pochwycił jej słowa i uniósł je w ciemność ponad dworcem. Krzyknęła ostro, aby ponaglić wojowników, którzy nadal mozolili się z podwojami. Zbyt późno, bo w tej samej chwili kopyta pierwszego z rumaków opadły na szczyt bramy. Potężne koły pękły z trzaskiem, co zabrzmiało jak odgłos gromu. Odłamki belek sypały się szeroko, kiedy kolejni jeźdźcy galopowali poprzez przestwór ciemnego nieba i opadali na dziedziniec. Konie rżały rozgłośnie, potrząsały grzywami. Błyszczały srebrzyste kolczugi i rogate szłomy. Ale twarze pod hełmami nie należały do śmiertelników. Z wyjątkiem jednej.
Zwajka pokłoniła się tak nisko, że jej siwe włosy dotknęły ziemi. Wedle legendy dwóch jej przodków jeździło w tym hufcu. Wichrowe sevri odnalazły ich, konających na krwawym polu, i powiodły na północ, aby dołączyli do zastępu boga. Był to zaszczyt, największy z możliwych. Lecz przynależał zmarłym.
Zamigotały srebrne ogniwa kolczugi i kryształki lodu na końskim rzędzie: przywódca wysunął się naprzód. On jeden nie nosił korony na srebrzystym hełmie, lecz niczym więcej nie odróżniał się od reszty. Twarz miał daleką i białą jak pogrzebowa chusta. Tylko w oczach, szarych i połyskliwych jak lód, pozostało coś ludzkiego. Babka nie widziała go nigdy wcześniej, lecz rozpoznała od pierwszego rzutu oka. Na Północy tylko jedno dziecko jeździło w kohorcie boga, a teraz bóg widać postanowił się upomnieć o swoją zdobycz.
W ramionach, owiniętą płaszczem z koźlej skóry, od którego przybrał imię, trzymał rudowłosą kobietę. Sześć miesięcy temu Suchywilk przyprowadził ją do tego dworca i nazwał córką. Nie poruszała się. Jedynie jej włosy falowały na wietrze.
Zwajka poczuła, jak łzy nabiegają jej do oczu. Wokół było tak zimno, że zamarzły jej na rzęsach, zanim spłynęły na policzki.
Jabłkowity wierzchowiec podrzucił łbem i zrobił kilka kroków naprzód. Srebrzyste podkowy pobrzękiwały cicho na zamarzniętej ziemi. Siwowłosa kobieta zdała sobie nagle sprawę, że stoi samotnie pośrodku dziedzińca – wojownicy tłoczyli się wokół ścian dworca, lecz żaden z nich nie miał odwagi podejść bliżej. Wyprostowała się sztywno. Pogrzebała na tej wyspie męża i dwóch synów, opłakała trzech prawnuków, zagubionych pomiędzy Żebrami Morza, i czwartego, którego wygnano pomiędzy obcych na poniewierkę, na zatracenie. Mogła przyjąć też zło, które tej nocy nadciągnęło znad morza. Była stara. Nie lękała się już niczego.
Tyle że ból nie słabł. Za każdym razem bolało tak samo.
Koźlarz zeskoczył z siodła i delikatnie położył nieprzytomną Szarkę u stóp Zwajki. Martwi władcy stali nieruchomo, gdy otulał ją płaszczem. Kiedy się wyprostował i spojrzał starej prosto w twarz, na jego nieruchomych wargach osiadły drobinki śniegu.
– Strzeż jej dobrze – powiedział powoli, jakby z trudem znajdował słowa. – Jest iskrą na dnie mojego serca. Nie pozwól jej zgasnąć.
Wiedziała, że powinna mu odpowiedzieć, ale zdołała jedynie skinąć głową. Dopiero teraz spostrzegła, że nie widzi przy nim koronacyjnego ostrza żalnickich kniaziów. Miecz, przypięty do jego boku, z pewnością nie był Sorgo. Nie śmiała zapytać, co się z nim stało.
Żalnicki książę posłał jej jeszcze jedno spojrzenie, po czym wsunął nogę w strzemię i wskoczył na siodło. Rumak niecierpliwie potrząsnął grzywą. Martwi bohaterowie spoglądali na Koźlarza z wyczekiwaniem. Ich puste oczodoły zasnuwał dym. Książę uniósł dłoń.
– Poczekaj! – wykrzyknęła stara.
Mężczyzna, który przewodził kohorcie boga, nawet się nie obejrzał. Musiała szarpnąć za strzemię, żeby na nią spojrzał. W jego twarzy nie pozostało nic ludzkiego. Był równie obcy i obojętny jak martwi bohaterowie. Nie przypuszczała, aby zechciał ją objaśnić, co takiego się wydarzyło pośrodku Wewnętrznego Morza, że spośród tylu, którzy wyruszyli z Półwyspu Lipnickiego, powrócił tu samotnie, z na wpół żywą Szarką.
– Dokąd jedziecie? – spytała mimo wszystko.
– Na południe – odparł bez zawahania. – Na bitwę. Nie zatrzymuj nas w drodze, niewiasto.
Na majdanie przed staroźrebską bramą kłębiła się wielka ciżba gapiów. Deszcz pluskał cicho na powierzchni kałuż, uderzał w dachy mieszczańskich kamienic. Złociszka wyszła z podcieni i nie trudząc się podnoszeniem jasnej sukni, ruszyła przez błoto. Zbójca który sprawdzał popręg, zacisnął gniewnie wargi. Nie chciał z nią mówić. Nie teraz. Nie uporał się jeszcze z myślą o Nieradzicu.
– Dokąd pojechał? – Złociszka pochyliła się i poklepała konia po grzbiecie.
Zbójca gniewnie zacisnął zęby.
– Skądże mnie wiedzieć?
Dziewczyna dotknęła czołem końskiej grzywy. Mokre włosy oblepiały jej policzki i ramiona.
– Pewnie przestrzec Bogorię – rzekł łagodniejszym głosem Twardokęsek.
– Co teraz uczynisz?
Zbójca milczał długą chwilę.
– Sam nie wiem.
Wspiął się na siodło. Coś strzyknęło go w krzyżu. Złociszka miała rację. Był za gruby. I zbyt stary na tę zabawę. Wyciągnął jednak ramię, objął wpół dziewczynę i uniósł. Nie ważyła wiele. Tłum darł się z entuzjazmem, kiedy ją całował, a Złociszka miała wilgoć na wargach. Łzy albo deszcz – nie wiedział.
Dał znak i wozy potoczyły się naprzód, mlaskając w błocie. Chorągiew Srebrnej Gwiazdy zwisała nad nimi jak mokra szmata. Wtóra ruszyła piechota, na końcu zaś jazda. Wreszcie Twardokęsek zaciął konia i wzdłuż szeregów pojechał ku bramie, nie oglądając się na kobietę w jasnej sukni, która stała teraz samotnie pośrodku pustoszejącego dziedzińca.
Letni deszcz wciąż padał, aż woda wypełniła odciski kopyt i koleiny wozów.