Выбрать главу

Na Przełęczy Zdechłej Krowy Twardokęsek spotykał wielu rębaczy. Pospolitych rzeźników, szlachtę zbiegłą z rodzinnych dworów, skalmierskich morderców i Servenedyjki, które nie lękały się niczego, nawet śmierci. Jednak nigdy nie zdarzyło mu się oglądać czegoś podobnego.

Sorgo zdawał się śpiewać w rękach Koźlarza. Zupełnie jak żmijowa harfa ożywała pod palcami Szarki.

Cięcie było oszczędne, niemal niedbałe. Pierwszy pachołek spadł z siodła, chwytając się za rozcięty kałdun, z którego buchnęła szkarłatna struga krwi. Kary rumak zatańczył, zadrobił w miejscu kopytami, kiedy Sorgo samym sztychem musnął szyję drugiego z Pomorców, by zaraz opaść u nasady ramienia wysokiego frejbitera w zbroczonym posoką bechterze. Uderzenie było tak szybkie, że zbójca nie zdążył go nawet zauważyć. Usłyszał tylko śmiertelny wrzask ranionego Pomorca.

Twardokęsek patrzył jak zaczarowany.

To był podarunek od bogów, dar rzadki niezwykle, co sprawiał, że mężowie szli za Koźlarzem poprzez krwawe pole bez namysłu, bez przezorności żadnej i o żywot trwogi. I Twardokęskowi wydało się nagle, że tak samo musiał wyglądać Vadiioned, kiedy wiódł Kopienników na ostateczną wyprawę przeciwko Żalnikom, zanim jeszcze całe dumne władztwo Gór Żmijowych obróciło się w pogorzelisko.

W tamtej chwili pojął, co musi się dopełnić, ponieważ rzeczy dzieją się w określony sposób, a on wystarczająco długo wędrował z Szarką poprzez Krainy Wewnętrznego Morza, by dostrzegać wzory utkane na krosnach bogów. Zrozumiał, że wydarzenia popchną ich ku sobie – płomiennowłosą córkę Suchywilka, co śpiewała z wodnymi pannami, i dziedzica żalnickich kniaziów. Wszystko jedno, ilu jeszcze będzie musiało zdechnąć w szkarłatnym błocie, którym wkrótce staną się Krainy Wewnętrznego Morza. Tamtych dwoje przejdzie ku sobie po ich dymiącym ścierwie jak po moście.

Gorycz nabiegła mu do gęby, w uszach narastał głuchy szum.

Ranny dzieciak z chorągwią coś krzyczał. Krwawe bąbelki pękały mu na wargach.

Zbójca potrząsnął głową, jakby chciał od siebie odepchnąć otępienie. Kilka kroków przed nim Koźlarz parował ciosy ostatniego z Pomorców.

Ostatniego?

Kątem oka Twardokęsek zobaczył cień pomiędzy nagimi gałęziami brzozy.

Piąty pachołek nie miał miecza. Sprytnie zakradł się od boku z rohatyną o liściastym grocie, na którym pobłyskiwały promienie jesiennego słońca. Nie spieszył się. Przyczajony, czekał stosownej chwili. Jego palce, zaciśnięte na drzewcu, były białe, a twarz ściągnęło napięcie.

Był za plecami księcia. Koźlarz nie miał prawa go dostrzec.

Wodze wypadły zbójcy z dłoni. Koń drżał pod nim, niecierpliwie uderzał kopytem. A Twardokęsek nie mógł się poruszyć. Po prostu nie mógł.

Purpurowy żalnicki sztandar upadł na ziemię. Mozolnie, czepiając się pnia brzozy, jasnowłosy dzieciak postąpił ku pomorckiemu najemnikowi. Dwa kroki, nic nadto. Stary żołnierz nie opuścił nawet rohatyny. Po prostu z całej siły kopnął chłopaka w pierś. Mały upadł w zamarzniętą bruzdę, wpił się w nią pazurami, lecz nie podniósł się więcej.

Rohatyna uniosła się, wymierzyła jeszcze staranniej.

Zbójca był o dwa kroki. Nikt na niego nie patrzył. Wystarczyło pchnąć konia, uderzyć kopiennickim szarszunem.

Zęby szczękały mu jak w gorętwie. Wciąż mógł krzyknąć, ostrzec Koźlarza.

Ale nie potrafił.

Pomorzec wyszczerzył zęby, ze świstem wciągnął powietrze. Rohatyna wystrzeliła naprzód jak srebrnołuska żmija. Prosto w odsłonięte plecy księcia.

Twardokęskowi wydało się, że słyszy szczęk ostrza o kolczugę. Ale nie. Książę skręcił całym tułowiem, wychylił się w siodle i z zamachu ciął drzewce.

Koźlarz popatrzył zbójnickiemu hersztowi prosto w oczy ponad resztkami rohatyny i ciałem wilczojarskiego dzieciaka, jakby zamierzał zbójcę przewiercić na wylot. Szare źrenice były przejrzyste i jasne jak woda w górskim strumieniu. I nieludzkie, tak nieludzkie, że zbójcy się wydało, iż książę naprawdę nie jest człowiekiem, bo przecież śmiertelnik nie może z bogami przestawać i duszy zachować nietkniętej, a Koźlarz jeździł w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu pomiędzy martwymi królami.

Jednak zbójca stał nieruchomo, tylko mięśnie na karku naprężyły mu się, a przed oczami pomroczniało od trwogi. Nie, nie lękał się Pomorców. Ale w całym długim życiu herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy nic nie napełniło go takim lękiem, jak spojrzenie Koźlarza na tamtej leśnej polanie, u pnia brzozy.

– Podnieś mój znak! – odezwał się wreszcie książę.

Zbójca usłuchał. Pochwycił chorągiew z żalnickim lwem i trzymał ją mocno w dłoniach, kiedy Koźlarz przeprowadził go pomiędzy Pomorcami ku rebeliantom, a także później, gdy wyrzynali resztki frejbiterów.

Potem wracali do obozowiska, spokojnie i bez wrzawy. Tylko ranni charczeli i skowytali na noszach w pośpiechu skleconych z gałęzi i narzuconych skórzanymi płaszczami. Nadchodził zmierzch. Zbójca widział we ćmie jasne włosy Koźlarza i jego płaszcz z purpurowego sukna. Żalnicki książę przesuwał się niespiesznie wzdłuż szeregu, gwarzył ze zbrojnymi i przepijał z manierek, bo noc zapowiadała się mroźna. A Twardokęsek zaciskał ręce na drzewcu chorągwi i nie słyszał nic prócz miarowych uderzeń kopyt na zamarzniętej przecince. W lipnickim obozowisku zeskoczył z konia, rzucił wodze Nieradzicowi i uciekł z placu, jakby go tuzin biesów ścigał. Potykając się, pobiegł ścieżką aż na brzeg Wewnętrznego Morza. Miał ochotę upić się, zamroczyć gorzałką do nieprzytomności. Ale nie potrafił. Upadł na kolana na mokrym piasku i płakał. Złorzeczył bogom i samemu sobie. I nie umiał pojąć, dlaczego.

Noc była głęboka, kiedy zebrał się nieco w sobie i ruszył wreszcie do książęcej chaty.

Na stole kopcił kaganek. Koźlarz siedział na ławie, z łokciami na blacie i głową ciężko wspartą na dłoniach. Nie wyprostował się na odgłos kroków.

– Czas mi się w drogę zbierać – powiedział płaskim głosem zbójca.

– Wnet śniegi trakty zasypią. Powinniście zostać.

– Nie, nie powinienem – zaprzeczył gwałtownie Twardokęsek. – Sami dobrze wiecie.

– Nie wiem. – Koźlarz uniósł czoło. – Wy też nie możecie wiedzieć.

– Czego? – Zbójca zaśmiał się chrapliwie. – Czego, jasny książę, nie wiem? Czy was jeszcze tej nocy we śnie sztyletem pod żebro nie pchnę? Albo gorzałką nie uraczę, czarownym ziółkiem przyprawioną? Tego nie wiem, książę. Ale wiem, że chcę być daleko stąd, kiedy znów Pomorzec stanie wam za plecami. Daleko, daleko stąd.

Książę przez chwilę wpatrywał się w niego bez ruchu, a potem skinął głową. W milczeniu odwrócił gliniany kubek, napełnił gorzałką ze dzbana i pchnął ku zbójcy po blacie.

– Napijcie się ze mną – powiedział.

Zbójca podniósł naczynie do ust i wychylił trunek.

Pili do białego rana. Bez jednego słowa.

* * *

O świcie zbójca poderwał Nieradzica z posłania. Zamierzał się wymknąć cichaczem, ale kiedy podkradł się na dziedziniec, by wyprowadzić konie ze stajenki, spostrzegł, że pod dachem stoi najstarszy z wiergowskich majstrów i przypatruje mu się ze zgryźliwym zadziwieniem. Twardokęsek stropił się nieco.

– Wóz dla was naszykowaliśmy na drogę – rzekł flegmatycznie siwowłosy kowal.

– A co was znienacka troskliwość sparła? – zadrwił zbójca.

– Bo panienka nakazała, żebyśmy na was baczenie mieli – odparł spokojnie stary. – A jak panienka coś sobie upatrzy, to nie poradzisz.

– Jaka panienka? – żachnął się zbójca.