– Mam wiadomość pewną, że przyszłej niedzieli Pomorcom, co w Staroźrebcu stoją, żołd przywiozą. A jest bród na drodze, ledwie dwa stajania od miasta, lecz dobrze w lesie – ciągnął Bogoria. – I tak mnie myśl naszła, że jakby się tam w łozinie człek rozumny przytaił…
– Jeden albo i dwóch – wtrącił zbójca.
– Albo dwóch – potaknął szlachcic. – Byle nie więcej, bo żaden będzie łup, jak go między gromadę przyjdzie podzielić.
– A czemu między swemi pomocy nie szukacie? – spytał z nagłą podejrzliwością Twardokęsek.
– Bo moi będą jęzorami kłapać – wyznał niechętnie Bogoria. – Jeden się dziewce pochwali, drugi srebro matce zaniesie, trzeci sobie pyszny kaftan sprawi, złotogłowiem obszyty. I furda tajemnica.
– I Pomorcy będą swego dobra dochodzić. – Zbójca pokiwał głową. – Szczera prawda.
– Pomorców się nie lękam, nie pierwszy raz ich łupię. Gorzej, że całe Wilcze Jary z nagła patriotyzmem sparło. A jak się wieść rozejdzie o podobnej zdobyczy, zaraz na kark mi wlezą.
Bogoria splunął i pogroził pięścią dwóm kapłanom Bad Bidmone, którzy z wysiłkiem targali świeżo ociosane deski sosny na kaplicę. Ci, widać znając reputację zbój – szlachcica, przygarbili się od wysiłku i truchtem puścili przez majdan.
– Rozzuchwalili się tym powrotem Koźlarza ponad wszelkie pojęcie – podjął Bogoria. – Jawnie po dworach chodzą. Niby pokornie proszą o datki dla nowego kniazia, ale strach odmówić, bo ohydnie przeklną albo ogień podłożą pod stogi. Dziesięcina, mówią, potrzebna, żeby kraj z ruiny podnieść a Pomorców przegnać. Jeno że ostatnimi czasy z dziesięciny się nieomal połowina zrobiła! A tyle nie dam! – Huknął bukłakiem o ziemię. – Jak tak na złoto chytrzy, niech sami grabić idą, pijawki zatracone!
– Ale we dwóch? – Zbójca podrapał się po głowie. – Przy żołdzie straż pojedzie.
– Nie bądźcie tchórzem podszyci! – ofuknął go szlachcic. – Mam w czeladzi łuczników dwóch zacnych i wiernych jako psy. Pary z gęby nie puszczą. Pomorcy są chytrzy, będą się ciszkiem ze złotem przemykać, ledwie w kilka koni. To jak, mości zbójco? Pójdziecie ze mną czy wolicie tu gnuśnieć?
Twardokęsek mimowolnie rozejrzał się po obozowisku. Nie dostrzegł żadnej znajomej twarzy, tylko w oddali łopotał wojenny sztandar, wywieszony na drągu u chaty Suchywilka. Jednak zbójcy z dawien dawna nie proszono do Zwajców w gościnę. Po prawdzie, wszyscy omijali go jak zapowietrzonego.
– Czemu bym miał nie pójść? – burknął nieprzyjaźnie. – Nic mnie tu nie trzyma.
– Ano myślałem sobie, że nic. – Bogoria popatrzał na niego bystro.
I tak się wszystko zaczęło, w rzadkiej łozinie u brodu. Zbójca przesiedział w niej z Bogorią pół nocy, racząc się sowicie siwuchą dla pokrzepienia i rozgrzania zastałych członków. Kiedy furgonik ze złotem wytoczył się z lasu, dymiło im z czupryn niczym z kurnej chaty. Na nieszczęście przy wozie jechał tuzin zbrojnych. Zbójca poczuł zaledwie użądlenie, gdy pomorcka włócznia ukąsiła go w bok. Walczył dzielnie dalej, opędzając się od dwóch pachołków, którzy natarli na niego z krótkimi mieczami. I dopiero gdy ciepły strumyczek połaskotał go po żebrach, spostrzegł, co się stało. Ryknął niczym zraniony buhaj, pochylił łeb i na oślep poszarżował naprzód. Zresztą nie bardzo miał jak patrzeć, bo z wściekłości przed oczami stał mu czerwony opar.
Nie oprzytomniawszy z pijackiego widu, rozłupał kufer ciężkim kopiennickim ostrzem, a potem śmiał się serdecznie, gdy Bogoria ganiał po trawie, zbierając talary w worek, naprędce powiązany z kapoty. Sam zbójca biegać nie mógł, bo od upływu krwi zesłabł przemożnie.
Z następnych paru dni Twardokęsek zapamiętał jedynie mroczny alkierz na tyłach gospody w Staroźrebcu, wielkie łoże, wybornego świniaka z rusztu, piwo, donoszone przez usłużnego oberżystę, oraz półtuzin wielce przyjaznych dziewek. Gdy wreszcie wychynął z izby, rana na boku przyschła trochę. Trzos miał nieomal pusty, lecz uczyniło mu się radośniej na duszy. Bogoria był kompan zacny. Przeważnie pił i swawolił, a jeśli gadał, to z sensem – o dziewkach, zbójowaniu i gorzałce, nie zaś przepowiedniach i bogach. Okrutnie się przez to zbójcy spodobał, więc Twardokęsek się nie wzdragał nadmiernie, kiedy mu szlachcic naraił kolejny grasunek na trakcie.
Tak przeszło parę tygodni. Liście z drzew sypały się coraz obficiej i Twardokęskowi jęło się cnić za wiedźmą. Nadto ciekaw był wielce, jak tam sprawy stoją z żalnicką rebelią.
Bogoria tylko ramionami wzruszył i powiódł go na powrót przez trzęsawisko. Szli jednak niespiesznie, przepijając siwuchą i przysiadając dla wytchnienia na omszałych pieńkach. Dopiero pod wieczór stanęli pod ostrokołem obozowiska. Wartownik bez sarkania otworzył bramę, ale dziwnie twarz odwracał i nie patrzał im w oczy. Zbójcę coś tknęło niemile. Zęby zaciął i ruszył prosto do chaty Koźlarza.
Ledwie drzwi otworzył, w nozdrza buchnął mu smród zgnilizny i trupa, nieprzyćmiony ziołami, które hojnie rzucano w palenisko. Żalnicki książę siedział na zydlu u ognia, w płóciennej koszuli i bez miecza przy boku. Na dźwięk otwieranych drzwi podniósł głowę, ale prócz zmęczenia nie znać było po nim żadnego uszczerbku. Zbójca zerknął do alkierza, gdzie wiedźma pochylała się nisko nad posłaniem. Nie dojrzał jednak, kto na nim leżał. Strach nagle ucapił go za gardło. W trzech susach przesadził izbę. Przed oczami stanął mu sen, który przyśnił mu się zeszłej nocy – rude włosy wplątane pomiędzy pędy podmorskich roślin i nieruchome źrenice, w których odbijały się stada drobnych srebrnych rybek.
Szarka stała poza kręgiem światła kaganka, niemal niewidoczna w ciemnym stroju wojownika norhemnów. Spoglądała w okno, jakby poprzez okopcone błony widziała odległy brzeg morza. Nie odwróciła się.
Wiedźma za to na dźwięk podkutych butów na deskach podskoczyła jak dźgnięta ożogiem w zadek. Zbójca dojrzał wreszcie oblicze rannego. Sapnął ze zdumienia, ale zrozumiał od razu.
Kiedyś kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy napadli nieopatrznie na zagon frejbiterów w służbie spichrzańskiego księcia. Do obozowiska nie wrócił nikt, prócz Servenedyjki, której wykłuto oczy, i głupawego pachołka z wydartym językiem. Później zbójca dowiedział się, że właśnie tak na Pomorcie czyniono w razie sąsiedzkiej waśni. Wedle starego zwyczaju dwóm wrogom pozwalano odejść – niememu, by drogę powrotną do domu odnalazł, i ślepemu, by przyniósł ostrzeżenie.
Twardokęsek nie umiał rozpoznać twarzy człowieka, który spoczywał na posłaniu żalnickiego księcia. Ranny miał jasne włosy, przycięte krótko i posklejane od gorączki. Gdy poruszył się niespokojnie, koc opadł, odsłaniając kikuty rąk, owinięte ciasno szmatami. W izbie podniosła się nowa fala smrodu. To już niedługo potrwa, pomyślał zbójca, i wtedy właśnie wiedźma przypadła do niego i wczepiła się w rękaw.
– Takem się bała – wykrztusiła przez łzy. – Takem się bała, że i ciebie dostaną.
Odsunął ją szorstko.
– Kto to?
– Dzieciak – odparła z niespodziewaną złością Szarka. – Ot, jeden z gromady głupców, co się nasłuchali pieśni, a potem jęli bzdurzyć o honorze i pomście za zniewagę. Pogardłowali nieco, łby zmącili gorzałką i pognali wojować. A teraz mamy trochę trupów do pogrzebania. Dobrze, że jesteś, zbójco – dodała z roztargnieniem.
– Tak myślicie? – odezwał się od progu Koźlarz.
– Myślę, że jeszcze tej nocy odpłynę na Wyspy Zwajeckie i wezmę ze sobą wiedźmę.
Szarka odwróciła się, lecz nie ku żalnickiemu księciu. Zielone oczy utkwiła w zbójcy. Aż się wzdrygnął, tak intensywne było jej spojrzenie. A potem zrozumiał, co powiedziała, i gorycz zalała mu gardło. Nie czekała na niego. I nie pomyślała nawet, aby go zabrać na Wyspy Zwajeckie, gdzie będzie kniaziowała wśród skarbów Suchywilka.