Wtoczył się do środka przez boczną bramę, cały pokryty błotem i przegniłym zielskiem. Na wartownika, co mu drogę zastąpił, tak się zamachnął kopiennickim szarszunem, że dyl nadszczerbił u ostrokołu, po czym ile sił w nogach popędził ku chacie Koźlarza. W środku obradowano nad niebłahą sprawą. Obok księcia siedzieli Kostropatka, czterej wilczojarscy posesjonaci, którzy posępnie moczyli posiwiałe wąsiska w piwie, i Narzazek. Koźlarz sekretnie uczynił go kimś na kształt podskarbiego, choć klucze do skarbczyków po staremu nosił Kostropatka. Zbójcy zdawało się też, że Narzazek musi się znać z Koźlarzem z dawnych czasów, chociaż ich poufałość nie rzucała się zanadto w oczy, bo obaj byli milkliwi i mało wylewni.
Twardokęsek byłby się może zastanowił, co ich wszystkich zegnało do książęcej chaty, ale pośrodku stołu dojrzał wielki gliniany dzban piwa. Przypadł do niego bez namysłu i pił długo a chciwie. Panowie szlachta gapili się na niego wybałuszonymi oczami. Tylko wąsy im jeszcze bardziej obwisły ze zdumienia. Kostropatka zastygł z paluchem oskarżycielsko wyciągniętym ku zbójcy, lecz dech mu chyba zaparło, bo choć gębą ruszał, nie zdołał wydobyć ani słowa. Jeden Narzazek w skupieniu ugniatał kulki z resztek kołacza. Wreszcie zbójca skończył, czknął i odstawił naczynie.
– Po złotom przyszedł! – ryknął rześko.
Mina księcia nie wyrażała niczego.
– No, złoto, co mam za nie broń ze Spichrzy wozić – wyjaśnił Twardokęsek. – Słoty idą, drogi niedługo namokną. Trza się zbierać…
Kostropatka uniósł się na stołku na równą bezczelność i przez chwilę wyglądał, jakby go miała cholera na miejscu zadusić.
– Ty chamie! – zakrzyknął wreszcie. – Ty łotrze bezwstydny, trutniu i krowichwoście! Skądże ci do łba przyszło, żeby się miał z tobą książę w podobnej rzeczy układać, wieprzu? Chyba od gorzałki.
– Może i wam zdałoby się ciut gorzałeczką pokrzepić – zbójca wrednie zmrużył oczy – by rozumu nabrać i zamysły własnego pana zrozumieć.
– Milcz, obesrańcu! – parsknął kapłan. – Worka rzepy ci książę jaśnie pan w pieczę nie odda i kobyły ochwaconej. A niechby spróbował, pierwszy mu przeszkodzę.
Zbójca ze świstem wciągnął powietrze. Twarz Koźlarza nie drgnęła, ale zbójca pojął, że kapłan popełnił błąd – i to najpewniej nie pierwszy.
– Kniaź – poprawił cicho Koźlarz – nie książę. I kniaź jeszcze nie postanowił, co uczyni.
– Nie zamierzacie chyba, panie…? – Kostropatka zachłysnął się z gniewu. – Przecie to nasze złoto, my skarbiec kniaziowski jeszcze z Rdestnika wynieśli, latami go pomnażali. I nie może być, żebyście podobne dobro na zmarnowanie wydali. Pierwszy nie dozwolę!
Szlachcice popatrzyli po sobie niepewnie. Narzazek zmarszczył brwi.
– Modły klepać a biednym strawę warzyć, tyle tutaj możecie pozwalać. – Koźlarz pochylił się lekko ku Kostropatce. – Ale zaczniecie wstręty mi czynić, wnet waszemu zakonowi męczennika przysporzę. Bo tutaj będzie jeden kniaź. I nie wy nim zostaniecie.
Kapłan spokorniał nagle, lecz nie poniechał wysiłków.
– Panie, wszak to grasant. – Splótł dłonie na podołku. – Okradnie was i precz zemknie. Raz już tak uczynił, pomnicie, panie? Druhów własnych ograbił. Was też zdradzi niechybnie.
Twardokęsek stropił się trochę. Kapłan bowiem dobrze wyczuł jego zamysł. Zamierzał przemknąć się na południe, ominąć Spichrzę i dotrzeć do Książęcych Wiergów, gdzie miał zaufanego lichwiarza. Tam chciał książęce złoto wymienić na listy zastawne i uciec poprzez Góry Żmijowe na południe. W każdym portowym mieście był kantorek Fei Flisyon, a kapłani bez zbędnych pytań obróciliby mu kwity z powrotem na złoto. Potem wsiądzie na statek i popłynie precz z Krain Wewnętrznego Morza, nim się na dobre rozpęta wojenna zawierucha. Kiedy z wiosną bogowie i książęta skoczą sobie do gardeł – bo nie wątpił, że tak właśnie się stanie – on, Twardokęsek, będzie popijał wino w obcym mieście i bałamucił dziewczęta.
– Nie biadajcie tak – rzekł sucho Koźlarz – bo dosyć złota wasi kapłani pomarnowali. Dużo obiecywali, że się ciszkiem do Spichrzy przemkną i dobra dla nas nakupią. I co? Jednego po drugim Pomorcy wyłapali. Zdaje mi się zatem, że czas świeckich poszukać sposobów. I trudno, jeśli się przy tym złota nieco zmarnuje. Inaczej sami zmarniejemy ze szczętem. – Przy ostatnich słowach podszedł do okna i odemknął okiennicę.
Zbójca bez namysłu opadł na jego miejsce. Złośliwie strząsnął Kostropatce na rękaw przegniłą łodygę moczarki i zgarnął ku sobie wielki półbochenek chleba. Żalnickiego księcia ledwie słuchał, bo nagle głód przeważył nad wszystkim.
– Jesteście, panie, pewni? – odezwał się ostrożnie jeden z wilczojarskich posesjonatów.
– Niech no który z waszmościów zawoła Nieradzica! – krzyknął Koźlarz do grupki rebeliantów, którzy zabawiali się na majdanie strzelaniem z łuku do wielkiego chochoła.
Twardokęsek bez ceremonii sięgnął po pęto jałowcowej kiełbasy, która zalegała na misie tuż przed najstarszym ze szlachciców. Ten aż podskoczył na podobną bezczelność, ale nie śmiał przerywać księciu.
– Zbójca szlaków nie zna. – Koźlarz przechadzał się szybko wzdłuż ściany. – Trzeba mu będzie przewodnika przydać, inaczej go pierwszy zagon Pomorców na trakcie wyłuska. A Nieradzic wszystkie ścieżki pamięta.
Kiełbasa trzasnęła w zębach Twardokęska. Ani się spodziewał, że tak łatwo mu pójdzie. Rozsądek podpowiadał, że Koźlarz bynajmniej mu nie ufa i nie z życzliwości postanowił wyprawić go z Półwyspu. Musiał mieć jeszcze inny zamysł, choć zbójca nie umiał go zgadnąć. Wreszcie dał sobie spokój. Wszystko jedno, pomyślał, odkrawając z misy potężny kawał krwawej kiszki. Grunt, że się wreszcie wybiję na swobodę.
– Nieradzica też wszyscy znają. – Wysoki chudy szlachcic w czerwonym kubraku podrapał się z frasunku po łysinie. – Co będzie, jak się na pachołków napatoczy? Od razu go chwycą i w pętach do dworu powloką.
– A tuście się srodze omylili, mości Korbielu. – Koźlarz uśmiechnął się, nie bez zgryźliwości popatrując ku zbójcy, który właśnie uwinął się z krwawą kiszką i sięgał po resztki zrazów. – Jego wielebność Kostropatka raczył w swej roztropności kłopot ów zawczasu przewidzieć i rozwiązać. Trzeba wózek rzepy naszykować i kobyłkę po chłopsku przyciężką a powolną.
Zbójca podniósł łeb znad misy i chciał coś odpysknąć, ale pomiarkował się szybko. W swym długim życiu grasanta wędrował w przebraniu żebraczego mnicha, pastucha, kupca, książęcego dragona, najemnika i wolarza. Właściwie było mu wszystko jedno – jak długo nie musiał golić swojej wspaniałej czarnej brody. Poza tym ani żalnicka szlachta, ani celnicy na traktach nie mieli zwyczaju uważnie przyglądać się chłopskim dwukółkom. Owszem, może wybatożą woźnicę albo poszczują psami, lecz przynajmniej nie będzie się musiał obawiać Pomorców. Machnął więc ręką na zgodę i dalej w skupieniu pochłaniał ostatek zrazów.
Nie podniósł głowy, kiedy drzwi chaty otwarły się ze skrzypem.
– Nieradzic, przeprowadzisz mości Twardokęska za spichrzańską granicę? – spytał niecierpliwie książę.
Zbójca rzucił znad misy szybkie spojrzenie ku wejściu i mało się nie zatchnął ostatnim kęsem. Na progu stał wyrostek w zielonym kubraczku zapinanym na srebrzyste guzy. Wprawdzie za pasem miał zatkniętą mizerykordię i usilnie starał się przybrać groźną minę, ale nie miał więcej niż tuzin lat z okładem. Spod obszytego kuną kołpaczka patrzyły niebieskie, dziecięce oczy.
– A co bym nie przeprowadził? – wypalił smarkacz, zanim zbójca uporał się z kaszlem i zdołał cokolwiek powiedzieć. – Choćby do samej Spichrzy bezpiecznie zawiodę, jeśli rozkażecie.