– Drogę dobrze znasz?
– Przecież wiecie, panie – odparł ciszej chłopak i cała buńczuczność znikła z jego głosu. – Trzy razy na rok ciągnęliśmy z ojcem na odpust do Doliny Thornveiin. Nie masz na trakcie takiej strażnicy celnej ani posterunku, żebyśmy w nich nie popasali.
Zbójca, który już gębę rozdziawił do wrzasku protestu, rozmyślił się i otarł brodę kułakiem. Na pierwszy rzut oka nie dałby za dzieciaka złamanego grosza. Wyglądał jak jedno z wychuchanych szlacheckich szczeniąt, co się zbiegały z całej okolicy na Półwysep Lipnicki i które Koźlarz precz kazał pędzić, czasami jeszcze tyłek rzemieniem skroiwszy dla przestrogi. Ale mieszczańscy synowie też się wśród rebeliantów trafiali. Trudno ich było od innych odróżnić, bo w Wilczych Jarach każdy zasobniejszy kupiec rzemieślnik nosił się z pańska. A kupiecka latorośl mogła się istotnie nadać na przewodnika.
Twardokęskowi się zdawało, że pamięta jego ślepia, niebieskie i szeroko rozwarte z przerażenia. Jednak nie umiał sobie przypomnieć. Wzruszył więc ramionami i rzekł:
– A róbcie sobie, co chcecie! – Po czym beznamiętnie dokończył jałowcową kiełbasę.
W trzy dni później wyruszył z Półwyspu Lipnickiego na wozie pełnym rzepy i kiszonej kapusty, z Nieradzicem drepczącym u koła. Był szczęśliwy, a humor mu się poprawiał z każdym stajaniem, które oddalało go od rebeliantów i żalnickiego księcia. I pierwszy raz z dawien dawna czuł się prawdziwie wolny.
Miesiąc stał w pełni. Kiedy promień księżycowego światła padł mu na twarz, pan Krzeszcz ocknął się i podniósł. Ciszkiem przeszedł pomiędzy biczownikami, którzy obozowali wokół wygasłego ognia. Było ich wielu, ze cztery tuziny mężczyzn i niewiast – chłopów zbiegłych z pańskich posiadłości, łotrzyków zebranych w gospodach na trakcie, żebraków, nawróconych ladacznic, szlachetnych pań, które porzuciły rodzinne posiadłości, obłąkanych braciszków Bad Bidmone i wszelakiego ludzkiego tałatajstwa. Tej nocy spali spokojnie, choć ledwie cztery dni wcześniej Pomorcy przydybali ich w parowie na skraju puszczy. Jednak tuż po potyczce smolarze przeprowadzili resztki gromady pana Krzeszcza na sam środek Trzęsawiska Moru. Był to rozległy moczar, gdzie przed wiekiem, w czas wielkiej zarazy, zwożono trupy z okolicznych wiosek i wrzucano w topiel. Chłopi zarzekali się, że tutaj pachołkowie nie wejdą. W Wilczych Jarach powszechnie lękano się upiorów, które w księżycowe noce wynurzają się z topieli, gotowe pochwycić każdego, kto nieopatrznie zapuści się do ich włości.
Pan Krzeszcz nie bał się jednak topielców i rad był z chwili wytchnienia. Przez całe lato przemierzał pogranicze Żalników, głosił ponowne przyjście Bad Bidmone i przestrzegał przed jej gniewem. Po każdym z kazań, wygłaszanych na odpustach u co pobłażliwszych plebanów, przy przydrożnych gruszach albo na leśnych polanach, do jego orszaku dołączali kolejni pokutnicy. Wędrowali polnymi drogami, biczując się po obnażonych grzbietach i śpiewając przebłagalne hymny. Czasami, kiedy gromada wystarczająco urosła w siłę, w biały dzień zachodzili do miasteczek. Rozbijali beczki z piwem, dzielili między ubogich jadło z kupieckich kramów i obdzierali mieszczki ze zbytkownych strojów, które palili na placu przed świątynią pospołu z heretyckimi księgami, pachnidłami czy sprośnymi obrazami. Zdarzało się, że przy zbożnym zajęciu zaskoczyła ich cechowa milicja albo oddział pachołków, wezwanych pospiesznie z najbliższej strażnicy. Wyrzynano wówczas biczowników bez litości, a ocalałych przykładnie kaźniono na placach, w tym samym miejscu, gdzie wcześniej ich prorok wygłaszał kazania.
Nikt jednak nie zdołał pojmać pana Krzeszcza. Spomiędzy zbiegłych przypisańców dobrał sobie strażników, aby go bronili, choćby kosztem własnego życia. Ladacznice i żebracy krążyli wokół pomorckich garnizonów, w gospodach i zamtuzach zbierali wieści o zbrojnych wyprawach przeciwko biczownikom. Moc bogini była nad nim i wiedział, że od ludzi jest bezpieczny. Wciąż jednak bał się skalnych robaków i wiedźmiego uroku, co go zadławi pośrodku nocki. Nadal też nie miał dość siły, aby stawić czoło żalnickiemu wywołańcowi.
Tymczasem sława jego objawień ściągnęła do biczowników kilku sług żalnickiej bogini. Pan Krzeszcz kiwał w milczeniu głową, gdy tłumaczyli, że wizje są znakiem od Bad Bidmone, która pragnie osadzić na tronie prawowitego dziedzica. Byli przecież fałszywymi kapłanami i służyli fałszywemu księciu. Po kilku tygodniach daremnych wysiłków, namów i perswazji niektórzy z nich nazwali pana Krzeszcza heretykiem i odeszli. Inni jednak pozostali, łapczywie nadstawiając ucha opowieści o krwawej przebłagalnej ofierze, która miała na nowo przywołać Bad Bidmone.
Ale pan Krzeszcz nie dostrzegał w nich ani źdźbła własnej żarliwości. Chcieli pomsty na Pomorcach, za hańbę wypisaną na ich twarzach śladem po tatuażach, za odebrane świątynie i zwalone posągi bogini, które porąbano siekierami i rzucono na podpałkę, wreszcie za dwa tuziny lat prześladowań, obelg, krycia się po oczeretach, bagnach i wiejskich przysiółkach. Pan Krzeszcz nie ganił ich, choć nazywali Koźlarza prawdziwym kniaziem, obranym i koronowanym wedle obyczaju najwyższego kapłańskiego kolegium. Sam jednak wiedział lepiej. I czekał, aż bogini da mu ostateczny znak.
Teraz kroczył śmiało po ścieżce z księżycowego światła. Przeszedł przez pasmo krzewów i wysoki łan trawy. Nie patrzył pod nogi. Prowadziła go bogini, więc nie zawahał się, wchodząc pomiędzy wilgotne wełnianki, żurawiny i bagno, które owijało się wokół jego bosych kostek. Wreszcie nie czuł pod stopami nic prócz błotnistej wody pokrytej kożuchem rzęsy i przegniłego mchu. Wciąż jednak maszerował wytrwale, prowadzony jasnym księżycowym blaskiem. Pęcherzyki powietrza tańczyły na powierzchni moczaru, znaczyły mu drogę.
Tam ją zobaczył.
Stała pośrodku trzęsawiska, pod czeremchą, wykrzywioną i pokrytą sinymi naroślami. Blade kwiaty dzięgielu kołysały się łagodnie wokół jej stóp.
Lecz pan Krzeszcz widział jedynie jej twarz, jasną od miesięcznego światła i naznaczoną szramami w miejscu, gdzie ugodziły ją pomorckie bełty. Na ramionach miała opończę, postrzępioną i dziurawą. Giezło było cienkie i bogini dygotała z zimna na nocnym chłodzie. Na ten widok w piersi pana Krzeszcza wezbrała dziwna żałość i litość serdeczna. Chciał wyciągnąć ku niej ręce i do stóp jej upaść, ale śliskie łodygi trzęsidła pochwyciły go mocno, przytrzymały. Mógł tylko patrzeć z oddali.
Przezroczysta łątka przysiadła mu na ramieniu, a po obliczu bogini poczęły spływać łzy. Wielkie krwawe krople ściekały jak koralowe paciorki, toczyły się po gieźle z bieluśkiego płótna. I było tak cicho, że pan Krzeszcz słyszał przenikliwy bzyk owadzich skrzydełek nad łęgami, odległe pohukiwanie sowy i parskanie konia na leśnej polanie.
Potem, w chwili krótkiej jak uderzenie serca, bogini uniosła do twarzy opończę i otarła krwawe łzy. A kiedy odsunęła sukno, szlachcic zobaczył jej prawdziwe oblicze. Poczerniałą twarz w wieńcu z obciętych rąk, w naszyjniku z głów, którym wyłupiono oczy. W boku Bad Bidmone tkwił miecz, potężny dwuręczny miecz żalnickich kniaziów, a wystrzępiony płaszcz bogini był sztywny od zakrzepłej posoki. I nagle szlachcic zrozumiał. Oto patrzył na miecz boleści, który dotknął jej nieśmiertelnego ciała tamtej nocy, kiedy płonęła cytadela Rdestnika, i który znieważył ją bardziej niż napaść Pomorców.
Bogini uśmiechnęła się do pana Krzeszcza, tylko do niego, i wiedział, że dobrze odgadł jej życzenie.
Miała oczy przejrzyste jak płatki jabłoni. Jak oczy jego matki, zapamiętane z surowej blachy trumiennego portretu.
Pochylił nisko głowę, chcąc jednym szarpnięciem wyrwać miecz. Nieomal poczuł pod palcami chłodny metal głowicy, gdy kilka kroków za nim zachlupotało bagno. Ktoś zwalił się w błotnistą breję.