– A bodajby wciórności! – zaklął tamten ze złością.
Pan Krzeszcz poczuł, jak rękojeść wyślizguje mu się z palców. Pochwycił ją rozpaczliwie, spróbował szarpnąć ku sobie. Ostrze ani drgnęło.
– No, popatrzcie, ludzie, jakie cudeńka! – rozległ się za nim chrapliwy, pełen szyderstwa głos spichrzańskiego farbiarza. – Szalejuś się, stary, napił, że we ćmie z krzakami wojujesz?
Rozmodlenie pana Krzeszcza prysło bez śladu. Kątem oka dojrzał, jak bogini blednie i osuwa się w wodę, zmienia w słaby cień na powierzchni. Stał na niewielkiej kępie pośrodku bagniska, tuż przed karłowatą czeremchą i jego własny miecz był wbity głęboko w pień. Kwiaty dzięgielu błyskały tu i ówdzie w oparze jak błędne ogniki, będące duszami zmarłych, którym poskąpiono odkupienia.
Spichrzański rebeliant wygramolił się z błota i z krzywym uśmiechem popatrzał na pana Krzeszcza. W ręku trzymał końską szczękę na kiju, straszliwą broń żalnickiego chłopstwa. I znowu był pijany, choć pan Krzeszcz po wielekroć napominał go, by nieprzystojnym zachowaniem nie czynił sobie wstydu i ludzi do złego nie kusił.
– Ostrożnie z tym żeleźcem, ojciec – zakpił Siny Paluch – bo krzywdę jeszcze se zrobisz i nieszczęście będzie. No chowaj, powiadam! – huknął i potrząsnął kiścieniem. – Albo kulasy utrącę!
Pan Krzeszcz pospiesznie wyszarpnął ostrze i cofnął się o krok. Farbiarz uśmiechnął się krzywo.
– Tak lepiej – pochwalił z drwiną. – Bo takem sobie pomyślał, ojciec, że czas nam pogwarzyć. Jakoś się ostatnimi czasy nie składało. Ale ja człek cierpliwy, postanowiłem poczekać. I dzisiaj się los uśmiechnął. Popijam okowitkę, w gwiazdy patrzę, a tutaj się człek przekrada i w las jak zając kica. Patrzę lepiej, a to nikt inny, tylko umiłowany nasz prorok. Tedy pokicałem za wami, bo żal byłby wielki, gdybyście się nam mieli niecnie w bagnisku utopić.
– Bogini po mnie posłała – wtrącił oburzony pan Krzeszcz – i własną ręką wiodła…
– Takie brednie, ojciec – przerwał farbiarczyk – chamom możecie prawić. Mnie wasze omamy za jedno, więc pofolgujcie sobie. No, nie marszczcie się. – Zarechotał, widząc wzburzenie pana Krzeszcza. – Nie myśleliście chyba, że mnie wasza maskarada zwiedzie?
Istotnie, bez względu na wysiłki szlachcica nieszczęsny rebeliant pozostał obojętny wobec cudownych objawień, a los bogini uwięzionej w kamieniu nie obchodził go ani o jotę. Rwał się do bitek z Pomorcami i chętnie chadzał przeciwko szlacheckim dworcom. Jednak w chwilach szczerości, sowicie zakrapianej gorzałką, sprośnie wymyślał panu Krzeszczowi od oszustów i heretyków. Czasem wręcz straszył, że wyda go Pomorcom.
Szlachcic przyjmował groźby pokornie, podobnie jak nieprzystojne śpiewki zawodzone pijackim falsetem przez farbiarza o zmierzchu, kiedy całe obozowisko zbierało się na pospólnych modłach. Milczał, choć łotr snuł szydercze opowieści, jak naszedł proroka półprzytomnego ze strachu w chaszczach u Spichrzy. Przymykał oczy, gdy bezbożnik podkradał grosze ze wspólnej szkatuły, aby mieć za co na jarmarku pić i łajdaczyć się z wszetecznymi dziewkami. Słowem, pan Krzeszcz cierpiał wielce. Wszelako nie tracił nadziei, iż Bad Bidmone pokara bluźniercę i sprowadzi Pomorców, którzy obwieszą go na solidnym konopnym sznurze.
Bogini jednak zwlekała. Farbiarz nieodmiennie powracał do obozowiska bez złamanego szeląga, w przyodziewku splugawionym i podartym, niosąc za sobą odór rozpusty i przeniewierstwa. A kiedy go pan Krzeszcz próbował napominać łagodnymi słowy, prostak śmiał mu się w twarz i szydził bezczelnie.
– Milczycie, ojciec? – zapytał farbiarz. – I dobrze, nie trza jęzora po próżnicy strzępić. Ja tedy będę gadał. Krzywda mi się dzieje, ojciec, i dalej tak być nie może. Chcecie się w zbawcę i proroka bawić, wasza wola, ale ja ani myślę suszyć czy grzbiet korbaczem smagać. Owszem, jeśli trzeba tumult wszcząć albo z pachołkami się bić, mogę was w misjonarskiej robocie wspomóc, czemu nie? Nie pierwszyzna mi jaśnie panów trzepać. Ale za jedno mi, przed jaką kukłą kniaź bije pokłony. Bo każdą można zabić. – Oblizał się drapieżnie. – Dobrzem to zapamiętał z naszego karnawału.
Na podobne bluźnierstwo pan Krzeszcz mimowolnie opuścił dłoń na rękojeść miecza.
– No, no! – Farbiarz znów pogroził mu kiścieniem. – Nie bądźcie, ojciec, zbyt krewki, bo tak wam przyłożę, że nie jedną boginię, lecz wszystkie zobaczycie. Trzeba nam szczerze pogadać. Przyznaję, łebski z was człowiek, ale samolubny. Chcecie panów łupić i mieszczan z majątku obdzierać? Piękna intencja i pierwszy wam przyklasnę. Jednak po co łup palić – ciągnął z rosnącym oburzeniem – i dobytek marnować? Rozumiem, że można pana dla uciechy obwiesić albo gołego po śniegu kańczugami pognać. Lecz dziewkom po co łby golić i to młodym, nadobnym? Po co luzem je puszczać, nie wyonacywszy nawet na sianie? I beczki z winem rozbijać? Przecie marnotrawstwo czyste!
– Chciwość grzech jest! – nie zdzierżył pan Krzeszcz. – Takoż rozpusta, pijaństwo!
– Nie chcecie, nie grzeszcie! – warknął przez zaciśnięte zęby farbiarczyk.
Pan Krzeszcz wbił spojrzenie w trawę. Farbiarz był człekiem podłym, zaprawionym w mordach, przy tym krętaczem i okrutnikiem. Bez skrupułów mógł rozszczepić człeka kiścieniem, a martwego w bagno wrzucić, więc pan Krzeszcz cofnął się przezornie na sam kraniec kępy. I nagle coś błysnęło u brzegu, na wolnej od rzęsy i szuwarów powierzchni bagniska. Serce zabiło mu żywiej. Bogini była tuż obok, ukryta w mętnej wodzie. Białe giezło otulało ją jak plama księżycowego światła, a wokół falowały pasma moczarki i wełnianki. Wydało mu się, że popatrzyła prosto na niego. W ręku trzymała miecz i wyciągała go ku panu Krzeszczowi ku górze, aż zląkł się, by ostrze nie przebiło powierzchni.
– Przecie wam dziewek nie stręczę – ciągnął rebeliant. – Wyście człek stary, sterany, wam wszystko jedno. Ale mnie nie. I nie dam się przymusić do waszego szaleństwa. Dosyć żem się nacierpiał. – Splunął z obrzydzeniem. – Te wszystkie posty, modlitwy, nocne czuwania i śpiewy. Jakbym znów w farbiarni robił!
Szlachcic skinął głową, lecz ukradkiem spozierał w bok, ku Bad Bidmone. Bogini uśmiechnęła się, a za jej plecami, w kłębach mułu, zaczęły się rysować inne postaci. Unosiły się z wolna, nabierały ludzkich kształtów. Kiedy były tuż przy powierzchni wody, pan Krzeszcz zobaczył wyraźnie twarze ofiar moru, obrzmiałe i przegniłe.
– I dlatego powiadam, ojciec, dość tego! – perorował dalej farbiarz. – Wystarczy. Teraz chcę dziewek, miodziku zacnego, porządnej strawy. A złotem, coście je w pańskich dworach, ojciec, zrabowali, jakoś się podzielimy – zawiesił głos. – Słuchasz mnie, ojciec? – ponaglił, gdy tamten wciąż nie odrywał oczu od tafli bajora.
– A jak nie? – zapytał powoli pan Krzeszcz.
Palce upiorów niecierpliwie przebiegały po wodzie, marszcząc ją w drobne fałdki. Szlachcic nie widział już bogini. Odeszła, choć upiory pozostały. Ale to nie były topielce, nie próbowały go pochwycić ani ściągnąć w głębinę. Spojrzał im prosto w oczy. I nabrał pewności.
Nie bez powodu Bad Bidmone przyszła do niego w wieńcu z ludzkich głów i powiodła go w głąb Trzęsawiska Moru.
– Co jak nie? – zeźlił się farbiarz.
– Jak się nie podzielimy – wyjaśnił cierpliwie pan Krzeszcz. – Bo nie moje to złoto, żebym się miał nim dzielić.
Farbiarz na chwilę zastygł ze zdumienia. Nie spodziewał się podobnej wymówki.
– A niby czyje? – roześmiał się nieco fałszywie.
– Jej!
Chmura zasłoniła księżyc. Z biegłością, nabytą podczas niezliczonych karczemnych burd, zajazdów i pijackich potyczek, pan Krzeszcz wydobył miecz i ciął farbiarza przez szyję. Nawet nie poczuł oporu, tylko kilka kropelek krwi upadło mu na twarz. Usta rebelianta poruszały się jeszcze, kiedy jego głowa wyprysnęła w powietrze i poszybowała ku ciemnej powierzchni bagniska. Pan Krzeszcz miał wrażenie, że z głębi moczaru uniosły się zachłanne ręce upiorów, pochwyciły ją i wciągnęły w topiel.