Выбрать главу

Potem księżyc pokazał się na nowo. Pan Krzeszcz popatrzył przytomniej. U pnia czeremchy leżał bezgłowy zewłok farbiarza. Prócz niego wokół nie było nic prócz tumanu i sitowia.

Otarł miecz, pochylił się nad trupem i dobył mu zza pazuchy flaszkę z resztą gorzałki. Wylał trunek pomiędzy krze i stąpając ostrożnie, podszedł na sam skraj kępy. Nad taflą bajora unosiła się mdła woń zgnilizny i rozkładu. Pan Krzeszcz przyklęknął i ostrożnie zaczerpnął wody we flaszkę. Wiedział, że o poranku opuści biczowników i odtąd będzie wędrował sam, aby należycie wypełnić nakaz, który dojrzał w opuchniętych twarzach ofiar moru.

ROZDZIAŁ DRUGI

Jesienne słoty zaczęły się na dobre, kiedy Twardokęsek doturlał się wreszcie do Książęcych Wiergów.

– No, no! – Zacmokał z podziwem, spoglądając na potężne wały usypane wokół miasta, ostrokoły, strażnice, świeże widać, bo drewno na nich jeszcze nie pociemniało, i zaczątki kamiennych murów obronnych. – Mieszczankowie się zbroją, ani chybi pobogacieli ostatnimi czasy. Ale dobrze. Zda się nam odrobina wytchnienia i strawy dobrej – dodał z nadzieją, bo podczas wędrówki wychudł tak, że żebra mu przez skórę sterczały niby ości.

Siedział na koźle w przetartej chłopskiej opończy, która wprawdzie nie chroniła przed chłodem, przesłaniała jednak krwawe pręgi od kańczuga, których się nabawił, gdy nazbyt opieszale pokłonił się żalnickiemu wielmoży. Na nogach miał łapcie z łyka, na głowie wieśniaczy kapelusz, ozdobiony rzędem drobnych muszelek. Ponad wózkiem unosił się potworny smród zatęchłej kapusty i przegniłej rzepy. Twardokęsek wszakże jechał radośnie i podśpiewywał skoczną piosenkę. Pozwolił nawet Nieradzicowi wdrapać się na tył wózka, żeby dzieciak nie musiał dreptać po błotnistych miejskich uliczkach.

Męczarnia wreszcie dobiegła końca, a w podwójnym dnie beczki z kiszoną kapustą wciąż mieli książęce złoto.

Wózek zachybotał się na wielkim kamieniu, który niecnie wystawał z błota. Nieradzic bez namysłu zeskoczył w środek bajorka i podparł furę ramieniem. Twardokęsek skinął głową, kryjąc pod wąsem uśmiech. Udał mu się chłopak, udał się jak złoto, choć na Półwyspie Lipnickim ani śmiał przypuszczać, że taką będzie miał pomoc i wyrękę. Przeciwnie, był pewien, że Koźlarz przysposobił smarkacza na szpiega i zawalidrogę.

Z czasem musiał jednak przyznać, że dzieciak okazał się grzeczny, pokorny i łatwy w obejściu. Bez żadnych kaprysów oporządzał woły, warzył strawę, wóz przez błoto popychał. Znać było, że nie pierwszyzna mu po trakcie wędrować. A bez barwionych skórzanych trzewików i pańskiego kubraka z guzami nie złościł już zbójcy jak wcześniej. Powoli Twardokęsek porzucił więc zamysł, aby go na południu sprzedać handlarzom za uczciwe srebrne grosze. Za młodego zdrowego niewolnika wiele płacono. Jednak zbójca uznał, że stać go na drobną rozrzutność. Niech se chudzina pożyje, postanowił i machnął ręką.

Z prześwitu pomiędzy drewnianymi budami wytoczył się wóz, po brzegi wyładowany dębowymi beczkami i ciągniony przez dwa wielkie perszerony. Na widok zbójeckiej fury woźnica uczynił rozpaczliwy wysiłek, aby powściągnąć zaprzęg, ale nadaremno.

– Na bok, na bok! – krzyknął z przestrachem.

Zbójca zeskoczył z kozła i pospiesznie pociągnął woły pod ścianę folusza. Wóz przemknął obok z turkotem, chybocząc się i podskakując na wybojach. Woźnica odwrócił ku zbójcy czerwoną z wysiłku twarz.

– Niechże bogowie wam w dzieciach wynagrodzą, ziomku! – krzyknął. – Znarowiły się, ścierwa.

Twardokęsek poprawił kapelusz, kryjąc uśmiech. To właśnie lubił w Książęcych Wiergach. Może były nieco zgrzebne i pospolite, ale po ulicach nie włóczyły się żadne wypindrzone dwórki w lektykach, książęcy drabanci, gotowi poturbować porządnego człowieka, jeśli im się jego gęba nie spodobała, ani dworzanie w szatkach wyszywanych srebrem. Przy tym obywatele Książęcych Wiergów na swój sposób byli tak samo zachłanni jak zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy i równie zajadle acz w nieco inny sposób grabili nieostrożnych. A w każdym razie tak postępował człowiek, którego Twardokęsek zamierzał odwiedzić.

Zbójca nie umiał sobie przypomnieć, ile lat minęło, odkąd ostatni raz tutaj popasał. Jednak ulice wciąż tonęły w cuchnącym błocie, rynsztokami płynęły strugi burych ingrediencji i nad szopami, które wyglądały, jakby za chwilę miały się rozpaść, wisiał ten sam ciężki opar przemieszany z mżawką. Właściwie, przypomniał sobie zbójca, w Książęcych Wiergach zawsze padało. Prawie jak w Żalnikach.

Nie znalazł chłopskiej gospody, w której niegdyś zwykł bawić. Roztropnie zawrócił więc ku przystani, pomiędzy kanały, gdzie gnieździły się ladacznice. Wprowadził wóz na dziedziniec zamtuza krytego wypalaną dachówką, kupił miskę strawy i przykazał Nieradzicowi na krok nie odchodzić od fury.

– Znajomka szukam – zagadnął odźwiernego, potężnego draba, który tkwił w sionce lupanaru z morgensternem w garści. – Wielkiej zacności człowiek, choć lichwiarz. Kościejem go wołali i kiedyś w przystani miał kantor. Nie słyszeliście o nim? – Znacząco zagrzechotał kilkoma miedziakami.

Drab oczy wytrzeszczył, po czym posiniał na gębie i jął ustami powietrze chwytać, jakby mu coś w gardzieli utkwiło. Zbójca trochę się strapił. Jednak w tejże chwili zza kotary w głębi sionki wypadła tłustawa niewiasta w sukni z bordowego aksamitu. W ręku trzymała ożóg, którym zapewne poprawiała węgle w kominie, bo czubek narzędzia żarzył się wciąż, rozgrzany do czerwoności.

– A o co się rozchodzi? – zawołała piskliwie, unosząc nieznacznie spódnice i sadząc ku zbójcy wielkimi susami.

Gdy była tuż – tuż, Twardokęsek zrozumiał, że to ani chybi sama kurwigospodyni. Mimo wystawnego stroju baba była bowiem w leciech posunięta, a pod maską bielidła i barwiczki widział twarz brzydką i pomarszczoną niczym zeszłoroczne jabłko.

– Czy ja podatków nie płacę i domu wedle wilkierza od ognia nie oporządzam? – pokrzykiwała rozsierdzona niewiasta. – Rajcom na borg nie daję i dziwek do ratusza nie posyłam, gdy proszą? Wszystko robię, co trzeba, jak jaśnie panowie rada rozkazali. I starczy! A ty mi nie będziesz, szpiclu, po kątach węszył i ludzi straszył, bo łeb pogrzebaczem utrącę. No, co się tak gapisz, Panienka? – huknęła groźnie na draba, który istotnie zapłonił się jak panna i cofnął o krok przed gniewem pryncypałki. – Grzbiet mu kijami obić, łachmycie, i więcej za próg nie puszczać. I to już!

Nie czekając na dalszy obrót wypadków, Twardokęsek wypadł z zamtuza. Poganiały go gromkie pomstowania gospodyni, która wciąż wyrzekała na bezczelność rajców oraz głupotę i opieszałość własnych sług. Każde słowo było podkreślone głuchych dźwiękiem uderzenia ożoga w grzbiet nieszczęsnego Panienki.

Zbójca przebiegł majdan, ale tuż za bramą poślizgnął się na zdechłym szczurze i runął jak długi. Szczęściem nikt go nie gonił.

– Ależ nieużyte tu ludzie! – sarknął, zbierając się powoli z błota.

– E, skądże – odpowiedział pogodnie żebrak, który siedział ukryty przy posążku Jałmużnika we wnęce pomiędzy dwoma parkanami i pożerał czarny chleb z serem. Kikut nogi, owinięty brudnymi szmatami, dla wygody oparł o postument figury. – Jeno wcześnie jeszcze, więc nie trza im w oczy leźć i głowy zaprzątać.