Wspinając się na podgórze Kargavu karawana robiła krótkie, ale częste postoje na posiłki w przydrożnych zajazdach. Po południu po raz pierwszy ujrzeliśmy ze szczytu wzgórza pełną panoramę gór. Zobaczyliśmy Kostor, który ma siedem i pół kilometra od stóp do szczytu. Olbrzymi masyw jego zachodniego zbocza krył położone na północ od niego szczyty, a niektóre z nich sięgały dziesięciu tysięcy metrów. Na południe od Kostoru na tle bezbarwnego nieba wznosił się szczyt za szczytem. Naliczyłem trzynaście, ostatni był nieokreślonym błyskiem we mgle daleko na południu. Kierowca wymienił mi ich nazwy i opowiedział mi o lawinach, o łodziach lądowych zmiatanych z dróg przez górskie wichry, o załogach pługów śnieżnych uwięzionych tygodniami na niedostępnych wysokościach, i tak dalej, wszystko z czystej przyjaźni, żeby mnie przestraszyć. Opisał mi, jak jadący przed nim pojazd wpadł w poślizg i stoczył się w przepaść głębokości przeszło trzystu metrów. Najdziwniejsze było to, mówił, jak powoli spadał. Zdawało się, że płynął w powietrzu przez całe popołudnie i kierowca, jak twierdził, odczuł ulgę, kiedy wreszcie zniknął bez dźwięku w kilkunastometrowym śniegu na dnie.
O trzeciej godzinie zatrzymaliśmy się na obiad w dużym, bogatym zajeździe z wielkimi, huczącymi ogniem kominkami i z rozległym belkowanym sufitem, ze stołami zastawionymi dobrym jedzeniem, ale nie zatrzymaliśmy się tam na noc. Nasza karawana śpieszyła (w karhidyjskim tego słowa znaczeniu) dzień i noc, żeby przed innymi przybyć do Pering i zgarnąć śmietankę z tamtejszego rynku. Wymieniono akumulatory łodzi, nastąpiła zmiana kierowców i ruszyliśmy dalej. Jeden z pojazdów w karawanie służył za wagon sypialny, ale tylko dla kierowców. Dla pasażerów nie było łóżek. Spędziłem tę noc w zimnej kabinie na twardym siedzeniu z jedną tylko przerwą, koło północy, na kolację w małym zajeździe wysoko w górach. Karhid nie jest krajem dla ludzi rozmiłowanych w wygodach. O świcie przekonałem się, że zostawiliśmy za sobą wszystko prócz skał, lodu, światła i wąskiej drogi pod naszymi gąsienicami, prowadzącej cały czas pod górę. Trzęsąc się z zimna pomyślałem, że są rzeczy ważniejsze niż wygody, chyba że się jest starą kobietą albo kotem.
Wśród tych budzących grozę śnieżno — granitowych zboczy nie było już zajazdów. W porach posiłków łodzie lądowe zatrzymywały się cicho jedna za drugą na trzydziestostopniowej śnieżnej pochyłości, wszyscy wysiadali z kabin i zbierali się wokół wozu sypialnego, z którego wydawano talerze gorącej zupy, kostki suszonych chlebowych jabłek i gorzkie piwo w kubkach. Staliśmy przytupując na śniegu, jedząc i pijąc łapczywie, zwróceni plecami do przenikliwego wiatru niosącego połyskliwy śnieżny pył. Potem z powrotem' do łodzi i dalej w górę. W południe na przełęczy Wehoth na wysokości około czterech i pół kilometra było przeszło czterdzieści stopni ciepła w słońcu i grubo poniżej zera w cieniu. Silniki elektryczne pracowały tak cicho, że słyszało się lawiny schodzące z potężnych granitowych zboczy odległych o trzydzieści kilometrów.
Późnym popołudniem pokonaliśmy najwyższy szczyt podróży. Spojrzawszy w górę na południowe zbocze Kostoru, po którym pełzliśmy jak mrówki przez cały dzień, ujrzałem kilkaset metrów powyżej drogi dziwną grupę skał, coś na kształt zamku.
— Widzi pan stanicę? — spytał kierowca.
— Czy to budynek?
— To stanica Ariskostor.
— Przecież tutaj nie można żyć.
— O, Starzy Ludzie mogą. Jeździłem kiedyś w karawanie, która im dowoziła żywność z Erhenrangu późnym latem. Oczywiście nie wychodzą na zewnątrz przez dziesięć czy jedenaście miesięcy w roku, ale im to nie przeszkadza. Jest ich tam siedmiu albo ośmiu.
Spojrzałem na skarpy litej skały, tak samotne w bezmiernej samotności gór, i nie mogłem uwierzyć kierowcy, ale zawiesiłem swoje niedowierzanie. Jeżeli jakieś istoty ludzkie mogły w ogóle przeżyć w takim lodowym gnieździe, to tylko Karhidyjczycy.
Droga w dół wiła się szerokimi zakosami z północy na południe nad skrajami przepaści, bo wschodni stok Kargavu jest bardziej stromy niż zachodni i schodzi ku równinie wielkimi uskokami. O zachodzie zobaczyliśmy sznur małych kropek pełznących przez ogromny biały cień przeszło dwa kilometry pod nami. Była to karawana, która opuściła Erhenrang dzień wcześniej. Pod koniec następnego dnia osiągnęliśmy to samo miejsce i pełzliśmy po śnieżnym zboczu ostrożnie, bojąc się kichnąć, żeby nie spowodować lawiny. Stamtąd ujrzeliśmy na chwilę, daleko w dole i na wschód od nas, niewyraźne zarysy rozległej krainy przesłoniętej chmurami i cieniami chmur, poprzecinanej srebrem rzek — Równiny Rer.
O zmierzchu czwartego dnia, licząc od wyjazdu z Erhenrangu, dotarliśmy do Rer. Te dwa miasta dzieli prawie tysiąc pięćset kilometrów, ściana wysokości kilku kilometrów i dwa do trzech tysięcy lat. Karawana zatrzymała się przed bramą Zachodnią, gdzie musiała przenieść się na barki i popłynąć kanałem. Żadna łódź lądowa kani samochód nie mogą wjechać do Rer, gdyż zostało ono zbudowane, kiedy Karhidyjczycy nie używali jeszcze pojazdów mechanicznych, a przecież używają ich od przeszło dwudziestu stuleci. W Rer nie ma ulic. Są kryte przejścia — tunele, którymi w lecie można chodzić górą lub dołem, zależnie od upodobania. Domy, wyspy i ogniska wznoszą się bez ładu i składu tworząc chaotyczny, oszałamiający labirynt, który nagle wieńczy (jak często zdarza się z anarchią w Karhidzie) coś wspaniałego: krwawoczerwone, pozbawione okien wielkie wieże pałacu Un. Wieże te, wzniesione przed siedemnastoma stuleciami, stanowiły siedzibę królów Karbidu przez tysiąclecie, póki Argaven Harge, pierwszy ze swojej dynastii, nie przekroczył Kargavu i nie zasiedlił wielkiej doliny na Zachodniej Wyżynie. Wszystkie budynki w Rer są fantastycznie masywne, głęboko osadzone w gruncie, zabezpieczone przed mrozem i wodą. Zimą wiatry z równin mogą nie dopuszczać do gromadzenia się śniegu, ale kiedy przychodzą zamiecie, ulic się nie oczyszcza, bo ulic nie ma. Korzysta się z kamiennych przejść albo przekopuje się tymczasowe tunele w zaspach. Wówczas tylko dachy wznoszą się ze śniegu, a drzwi zimowe umieszczone są pod okapami albo w samych dachach, jak facjaty. Odwilż jest najcięższą porą na tej równinie wielu rzek. Tunele zmieniają się wówczas w kanały burzowe, a przestrzenie między domami — w kanały i jeziora, po których mieszkańcy miasta pływają łodziami odpychając drobne kry wiosłami. ł zawsze ponad kurzem lata, labiryntem zaśnieżonych dachów w zimie i wiosennym potopem wznoszą się czerwone wieże, puste, niezniszczalne serce miasta.