— Sam pochodzę z Kermu — mówi, kiedy wyrażam podziw dla jego wiedzy. — Zresztą moje stanowisko wymaga znajomości domen. Karhid to domeny. Rządzić tym krajem to znaczy rządzić jego książętami. Co nie znaczy, że ~o się kiedyś komuś udało. Czy zna pan powiedzenie: "Karbid to nie naród, to jedna wielka rodzinna kłótnia"? — Nie znałem tego powiedzenia i podejrzewam, że Estraven sam je wymyślił. Było w jego stylu.
W tym momencie przepycha się przez tłum inny członek kyorremy, wyższej izby parlamentu, na której czele stoi Estraven, i zaczyna coś do niego mówić. To królewski kuzyn Pemmer Harge rem ir Tibe. Mówi szeptem, jego postawa sugeruje brak szacunku, często się uśmiecha. Estraven, pocąc się jak lód na słońcu, odpowiada na szept Tibe'a głośno, tonem, którego zdawkowa uprzejmość ośmiesza rozmówcę. Słucham obserwując jednocześnie króla przy robocie, ale nic nie rozumiem poza tym, że Tibe'a i Estravena dzieli wrogość. Nie ma to bynajmniej nic wspólnego ze mną, ciekawi mnie po prostu zachowanie tych ludzi, którzy rządzą narodem w pradawnym sensie tego słowa, którzy trzymają w ręku losy dwudziestu milionów innych ludzi. W Ekumenie władza stała się czymś tak trudno uchwytnym i skomplikowanym, że tylko subtelne umysły mogą śledzić jej działania. Tutaj jest ona wciąż jeszcze ograniczona i namacalna. W Estravenie, na przykład, wyczuwa się władzę jako przedłużenie jego charakteru: on nie może zrobić pustego gestu ani powiedzieć słowa, które puszcza się mimo uszu. Wie o tym i ta wiedza przydaje mu szczególnej realności, jakiejś materialności, namacalności, ludzkiej wielkości. Sukces rodzi sukces. Nie mam zaufania do Estravena, którego pobudki są zawsze niejasne. Nie budzi we mnie sympatii, ale odczuwam jego autorytet w sposób równie nie pozostawiający wątpliwości, jak odczuwam ciepło słońca.
Ledwo zdążyłem to pomyśleć, kiedy słońce znika za ponownie zbierającymi się chmurami i wkrótce rzadki, ale mocny deszcz przesuwa się w górę rzeki skrapiając tłumy na nabrzeżu, zaciemniając niebo. Kiedy król schodzi z rusztowania, przebija się ostatni promień słońca i biała postać króla oraz wspaniały łuk widoczne są przez chwilę w całym blasku i wspaniałości na tle granatowo burzowego nieba. Gromadzą się chmury. Zimny wiatr wdziera się w ulicę łączącą port z Pałacem, rzeka przybiera szarą barwę, drzewa na nabrzeżu drżą. Ceremonia skończona. W pół godziny później pada śnieg.
Kiedy królewski samochód odjechał w stronę Pałacu i tłum zaczął się poruszać jak nadmorskie kamyki popychane falą przypływu, Estraven odwrócił się znów w moją stronę i powiedział:
— Czy zechce pan dziś zjeść ze mną kolację, panie Ai? Przyjąłem zaproszenie, bardziej zdziwiony niż ucieszony. Estraven zrobił dla mnie bardzo dużo w ciągu ostatnich sześciu czy ośmiu miesięcy, ale ani nie spodziewałem się, ani nie pragnąłem takiej demonstracji osobistej sympatii jak zaproszenie do jego domu. Harge rem ir Tibe był nadal w pobliżu i musiał słyszeć, zresztą miałem uczucie, że o to chodziło. Zdegustowany tymi babskimi intrygami zszedłem z trybuny i wmieszałem się w tłum, garbiąc się nieco i idąc na ugiętych nogach. Nie jestem dużo wyższy od getheńskiej przeciętnej, ale w tłumie ta różnica bardziej rzuca się w oczy. "To on, patrzcie, wysłannik". Oczywiście było to częścią moich obowiązków służbowych, ale w miarę upływu czasu ta ich część stawała się coraz bardziej uciążliwa zamiast coraz łatwiejsza. Coraz częściej tęskniłem za anonimowością, chciałem być taki jak wszyscy.
Przeszedłem kawałek ulicą Browarną, skręciłem do swojego domu i nagle, gdy tłum już się przerzedził, stwierdziłem, że idzie obok mnie Tibe.
Piękna uroczystość — odezwał się królewski kuzyn, ukazując przy tym w uśmiechu długie, czyste, żółte zęby w żółtej twarzy całej pokrytej siecią drobnych zmarszczek, mimo że nie był starym człowiekiem.
Dobra wróżba dla nowego portu powiedziałem.
— To prawda. — Znów porcja zębów.
— Ceremonia wmurowania zwornika była rzeczywiście imponująca.
— To prawda. Ta ceremonia pochodzi z bardzo dawnych czasów. Ale zapewne książę Estraven wszystko to panu objaśnił.
— Książę Estraven jest niezwykle uprzejmy.
Starałem się mówić tonem obojętnym, ale wszystko, co się powiedziało do Tibe'a, zdawało się nabierać ukrytego znaczenia.
— Och, niewątpliwie — powiedział Tibe. — Książę Estraven jest znany ze swojej uprzejmości dla cudzoziemców. — Uśmiechnął się i każdy ząb wydawał się kryć jakieś znaczenie, podwójne, wielorakie, trzydzieści dwa różne znaczenia.
— Ze wszystkich cudzoziemców ja jestem najbardziej cudzoziemski, książę. Dlatego jestem szczególnie wdzięczny za wszelką uprzejmość.
— Tak, niewątpliwie, niewątpliwie. Wdzięczność jest szlachetnym, rzadkim uczuciem opiewanym przez poetów. Rzadkim szczególnie tutaj, w Erhenrangu, zapewne z braku warunków do jego kultywowania. Przyszło nam żyć w ciężkich, niewdzięcznych czasach. Świat nie jest już taki jak za naszych dziadów, prawda?
— Niewiele o tym wiem, książę, ale słyszałem podobne skargi na innych światach.
Tibe przyglądał mi się przez chwilę, jakby oceniał stopień mojego szaleństwa, a potem obnażył długie żółte zęby.
— A, rzeczywiście, rzeczywiście. Stale zapominam, że pan przybył z innego świata. Ale oczywiście pan o tym nigdy nie zapomina. Choć bez wątpienia pańskie życie tutaj w Erhenrangu byłoby znacznie sensowniejsze, prostsze i bezpieczniejsze, gdyby potrafił pan o tym zapomnieć, co? Tak, tak. Ale oto i mój samochód, kazałem kierowcy tu zaczekać, w bocznej uliczce. Chętnie bym pana podwiózł na pańską wyspę , ale muszę sobie odmówić tej przyjemności, bo zaraz mam się stawić u króla, a biedni krewniacy, jak mówi przysłowie, muszą być punktualni. Tak, tak! — powiedział kuzyn króla wsiadając do małego czarnego elektrycznego pojazdu, jeszcze przez ramię obnażając zęby w moją stronę, kryjąc oczy w sieci zmarszczek.
Poszedłem na swoją wyspę. Teraz, kiedy stopniały resztki zimowych śniegów, ukazał się frontowy ogródek i zimowe drzwi, trzy metry nad poziomem gruntu, zostały zamknięte na okres kilku miesięcy aż do powrotu głębokich śniegów jesienią. Przy bocznej ścianie budynku wśród błota, lodu i pośpiesznej, miękkiej i bujnej wiosennej roślinności rozmawiało dwoje młodych ludzi. Stali trzymając się za ręce. Byli w pierwszej fazie kemmeru. Duże, miękkie płatki śniegu tańczyły wokół nich, a oni stali boso w lodowatym błocie, ze splecionymi dłońmi, zapatrzeni w siebie. Wiosna na Zimie.
Zjadłem obiad na mojej wyspie i kiedy gongi na wieży Remmy wybiły czwartą, byłem w Pałacu, gotów do kolacji. Karhidyjczycy spożywają dziennie cztery solidne posiłki: śniadanie, drugie śniadanie, obiad i kolację, nieustannie podjadając i przegryzając coś w przerwach. Na Zimie nie ma dużych zwierząt dostarczających mięsa lub produktów mlecznych. Jedyne bogate w białko i węglowodany pożywienie to różne jaja, ryby, orzechy i hainskie zboża. Niskokaloryczna dieta w surowym klimacie — więc trzeba często uzupełniać paliwo. Przyzwyczaiłem się dojadania, jak mi się wydawało, co kilka minut. Jeszcze przed końcem tego roku miałem się przekonać, że Getheńczycy doprowadzili do perfekcji nie tylko technikę ciągłego opychania się, lecz także długotrwałego życia na granicy śmierci głodowej.